Kazimierz Zygmunt
Dziennikarz
Reportaże
ID-002656.doc
 
1960-12-11
„Mori–ezerio”
czyli
Tysiąc razy dobrze
 
Zdaje się, że to było w sobotę. Siedzieliśmy z Georgem na stadionie sportowym w Budapeszcie na meczu lekkoatletycznym Węgry – Finlandia. George jest młodym poetą, namiętnie lubi sport i wino. Niedawno był w Polsce.
- Powiedz mi, co do tej pory zwiedziłeś w Budapeszcie? – zapytał niespodziewanie George.
W odpowiedzi pokazałem mu zapełniony notes. Zacząłem wyliczać gdzie byłem, co widziałem. A więc: byłem na operze Cyganeria, na której podziwiałem naturalnej wielkości domy na scenie, byłem w teatrach, byłem na nudnym kabarecie w Budapeszt-Tanzpalotte, byłem w Telewizji, w Radio… Zwiedziłem muzea i zakłady pracy, obejrzałem ponad setkę pomników po obu stronach Dunaju, wysłuchałem kilku legend o powstaniu Węgier. Byłem w knajpce na „Trzech granicach”, gdzie przyjeżdżają turyści z całego świata, by podziwiać nocną panoramę jednego z najpiękniej położonych miast w Europie.
Jadłem rybną zupę z piekielnie piekącą papryką, w specjalizującej się w tej dziedzinie restauracji, odwiedziłem czytelnie polską na Vaci Utca, gdzie w małej Sali podziwiałem czterystu Węgrów pragnących koniecznie nauczyć się po polsku. Jeździłem podziemna kolejką w operetkowych wagonach, podziwiałem dyscyplinę społeczną i poszanowanie milicji obywatelskiej, wysłuchałem anegdot o tym, jak golono publiczni młodych ludzi noszących bródki i o przygodzie pewnego Polaka, który także nosił brodę. Śmiałem się z dowcipu, jak to pewien rodak wziął wygalonowanego odźwiernego Tanzpalotte – za generała. Odnotowałem wreszcie w moim notesie zabawne zdarzenie, jakie przeżył pewien przedstawiciel poważnej delegacji z kraju w lokalu rozrywkowym pod nazwą „Pipacz”, który wbrew pozorom nie oznacza nic dwuznacznego. Pipacz – to po prostu – czerwony mak…
Niestety to wszystko nie to zawyrokował George.
- A czy zabłądziłeś kiedy do owych małych pijalni wina, dokąd schodzi się po krętych schodach – a rozsianych nad brzegiem Dunaju? Jeżeli tam nie byłeś, wyjedziesz z mego pięknego miasta nie poznawszy tego, co jest w nim najbardziej urocze, a czego nie spotkasz ani u siebie w Łodzi, ani w Warszawie, ani w żadnym innym mieście.
Trzeba przyznać, że mój węgierski przyjaciel, znał swoje miasto nie gorzej niż Villon
– Paryż…
Nie przypominam sobie nazwy ulicy – zbyt trudna jest do zapamiętania – gdzie znajdowała się jedna z owych zachwalanych przez Georga pijalnia wina.
Piwnica przedstawiała niemal filmową scenerię. Panował tu półmrok, nawet dwie lampy nie zdołały oświetlić wnętrza. W głębi stały trzy potężne beki oddzielone barierką. Wesołe głosy żądały wciąż nowych szklaneczek wina.
George fachowym spojrzeniem ocenia, że każdy z klientów tej winiarni ma w brzuchu co najmniej dwa litry boskiego płynu.
- Co panowie będą pili?
- Mori-ezerio.
Tak więc w tej mrocznej piwniczce poznałem po raz pierwszy smak wina, które w języku polskim nazywa się – „tysiąc razy dobrze”.
Mori-ezerio wyrabiane jest przez chłopów, właścicieli winnic w miejscowości Mor, położonej o sto dwadzieścia kilometrów od Budapesztu. Niebawem zostałem zaproszony do Mor na uroczystości związane z winobraniem.
Niedzielne popołudnie, mimo że była to już połowa październik, było upalne. Nikt się tym jednak nie zrażał. Zwykle spokojną wieś nawiedzili górnicy z pobliskich kopalń i goście z Budapesztu. Ludzie o identycznym niemal wyrazie twarzy, jak w warszawskiej Telewizji, „kręcili temat” z winobrania. Sprawozdawcy radiowi uwijali się z przenośnymi magnetofonami wśród ciżby. Jacyś reporterzy z gazet po raz tysięczny chwalili wino Mori-ezerio.
Zaczyna się uroczysty pochód. Sprawozdawcy puszczają w ruch języki. Skrzypią reporterskie ołówki. Czołówkę pochodu otwiera potężna beczka z winem, którą opasują żelazne obręcze. Beczka umocowana jest na wozie ciągnionym przez przystrojone bibułą i zielenią osiołki. Wokół beczki siedzi cygańska kapela. Na znak dyrygenta kładą się podbródki na skrzypcach. Ulubiona melodia przenika przez tupot kopyt, zgiełk tłumu. Nadjeżdżają nowe wozy z beczkami, w których znajduje się tegoroczne wino. Nie jest ono jeszcze tak dobre, jak to, które można wypić w zaimprowizowanych bufetach na świeżym powietrzu, ani tak dobre jak to, które znajduje się w piwnicy matki Nagoes Inabeł. Ona nie bierze udziału w wesołym pochodzie. Święto winobrania obchodzi w własnej piwnicy, częstując gości winem z coraz to innej beczki.
Wino z piwniczki matki Inabeł nie ma sobie równego i z pewnością dlatego na drzwiach jej piwnicy umieszczono dyplom uznania – „Najlepsze wino w Mor”.
Iskrzy się wino w szklanych amforach. Setki rąk wznoszą kielichy do góry; a słońce jeszcze wysoko… Wieś Mor leży w dolinie, otoczona niewielkimi górkami. Na ich zboczach ciągną się niekończące się winnice. Teraz widzę jak wąziutką ścieżką przedziera się na szczyt operator filmowy. Stąd rozciąga się urzekająca swym pięknem panorama. Może jutro albo pojutrze mieszkańcy Budapesztu i Warszawy będą oglądać święto winobrania w Mor w „Kronice filmowej”.
- Serwus Miklos, serwus Zori, serwus! – za pomocą tego jedynego słówka przechodzi się na „per ty”, ono zastępuje nasz tak celebrowany bruderszaft. Tego dnia bruderszaftów wypito bez liku. - Serwus Kazimierz – woła przewodniczący gromadzkiej rady Kajzer, goszcząc mnie w swojej potężnej i zaopatrzonej w doskonałe wina piwnicy. Tu odbył się zresztą nieoficjalny kulminacyjny punkt uroczystości winobrania w Mor. Na środku piwnicy należącej do Kajzera – ustawiono do góry dnem monstrualnych rozmiarów bekę. Miała ona zastąpić stół. Do czego potrzebny jest aż takich rozmiarów stół – zorientowałem się, gdy zaczęto wnosić przekąskę. Był to pieczony dzik i potężne bochny chleba. Gospodarz obficie Częstował winem. Uczestniczyłem w jednym z najoryginalniejszych bankietów wydanych na cześć Święta Urodzajów.
Mori-ezerio; Kto pierwszy raz nazwał wino pochodzące z wioski Mor – „tysiąc razy dobrze”? Tego nie udało mi się ustalić nawet w miejscowym muzeum winnym. Nikt nie wie, kto pierwszy raz nazwał tak oryginalnie i trafnie wino, wprowadzające w doskonały humor ludzi nawet o najbardziej ponurym usposobieniu i przysparzające dowcipu tym, którzy go pozbawieni. Tego także nie wie mój przyjaciel George, który tak bardzo polubił małe pijalnie wina, mieszczące się w naddunajskiej dzielnicy Budapesztu, a do których wchodzi się krętymi schodami, gdzie wiszą ciemno palące się lampy i gdzie słyszy się tak często wesołe zawołanie:
- Proszę szklaneczkę Mori-ezerio – czyli – „tysiąc razy dobrze”.
 
Kazimierz Zygmunt
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002657.doc
 
1960-10-30
Jutro może być za późno
 
Największe w Łodzi zakłady przemysłu bawełnianego nie posiadają do tej pory swojej monografii. I chociaż w historii ruchu robotniczego nie jeden raz wymienia się dawniejszą fabrykę Poznańskiego jako teren działania grup politycznych, dotychczas nie stała się ona tematem poważniejszej pracy. Jeden z łódzkich literatów zapowiedział obszerniejszą pracę z dziejów fabryki. Zapowiedział, a ja uważam, że z napisaniem książki należy się śpieszyć, bo życie zakładów tak szybko się rozwija, że niemal każdy dzień przynosi coś nowego.
Każda fabryka włókiennicza „zaczyna się” od przędzalni. Od niej wiele zależy, jaki będzie towar, czy kupiec w Indiach czy Ameryce Południowej będzie zadowolony, czy zakupi następną partię towarów. Dlatego też wyposażeniu przędzalni kierownictwo zakładu poświęca szczególną uwagę. Kilkadziesiąt maszyn – starych weteranek, pamiętających jeszcze czasy Juliana Marchlewskiego – zostało zastąpionych najnowocześniejszymi przędzarkami.
Oczywiście, spotyka się jeszcze stare maszyny: zgrzeblarki, skręcarki i przewijarki, które spisują się nienajgorzej. Po długich namysłach postanowiono pozostawić te maszyny na dotychczasowych stanowiskach. Solidna konserwacja zapewni im żywot jeszcze na kilka lat. A zakład będzie mógł przeznaczyć pięć milionów złotych na ważniejsze inwestycje.
Nowe maszyny przędzalnicze mają wiele zalet, jedną z nich jest „cichobieżność”. Nie potrzeba już krzyczeć do ucha rozmówcy, by cokolwiek zrozumiał, tak jak to miało miejsce w starej przędzalni. Szum, który powstaje w czasie pracy maszyn, jest tylko szmerkiem w porównaniu do szumu przędzalni z epoki koła napędowego.
W niedługim czasie taki „klasyczny” szum utrwalony na taśmie magnetofonowej – będą posiadać jedynie radiowcy w swoim archiwum dźwięków.
Każdemu ze zwiedzających Zakłady imienia Marchlewskiego nasuwa się pytanie: czy bardzo zmniejszyła się liczba osób zatrudnionych na przędzalni po zainstalowaniu nowych maszyn?
Problem zwiększania wydajności i zmniejszania ilości osób obsługujących maszyny – to rzecz nie nowa w zakładzie. Kiedyś, kilka lat temu, fabryka zatrudniała trzynaście tysięcy osób; obecnie liczba pracujących wynosi tylko osiem tysięcy pięćset. Proces zmniejszania załogi postępował w miarę ulepszania organizacji pracy i skracania cyklu produkcyjnego. Reszty dokonały nowe maszyny. Czy wobec tak szybko postępującej modernizacji przemysłu włókienniczego nie grozi bezrobocie? W zasadzie odchodzą z pracy tylko ludzie bez kwalifikacji. Ci, którzy chcą zdobyć zawód – możliwości mają duże, gdyż zapotrzebowanie na robotników wykształconych się nie zmniejsza. Tym bardziej, że wraz z akcją usuwania na złom przestarzałych maszyn, buduje się nowe oddziały produkcyjne. Takim nowopowstającym oddziałem w Zakładach imienia Marchlewskiego jest tkalnia – w której stanie tysiąc dwieście suarerowskich krosien. Nowy obiekt produkcyjny zostanie oddany do użytku jeszcze w tym roku i będzie krzykiem mody na skalę nie tylko krajową. Tu już nie będzie można narzekać na złe warunki zdrowotne dla robotników.
Dodajmy, że nie tylko nowe obiekty przemysłowe wyposażone zostaną w urządzenia uprzyjemniające pracę. Niemal na wszystkich starych oddziałach zainwestowano duże sumy, aby poprawić warunki bezpieczeństwa. Trudno cyframi zilustrować w jakim stopniu poprawił się stan higieny i estetyka życia pracownika. To trzeba zobaczyć, trzeba się naocznie przekonać. Wędrówka po zakładzie przynosi coraz to nowe, zaskakujące odkrycia. Na każdym niemal kroku spotykamy większe lub mniejsze ulepszenia. Piszę „wędrówka”, bo chcąc obejść wszystko, trzeba przejść kilka kilometrów sal, korytarzy, i labiryntów.
Jak w kalejdoskopie przesuwają się przed oczami maszyny elektronowe do farbowania i suszenia tkanin. Właśnie robotnicy ustawiają nieznany agregat. Jutro już poznają jego mechanizm. Pięknie obudowane maszyny – komponują się z odnowionymi ścianami hali fabrycznej. Na każdym kroku znać rękę plastyka, który zmienia charakter sal produkcyjnych. Brudnoszare kolory ustępują świeżym, jasnym. Niektóre sale przypominają swym wyglądem salon wystawowy. Warto ten proces unowocześniania fabryki utrwalić w dokumencie monograficznym.
 
Kazimierz Zygmunt
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002658.doc
 
1964-08-10
Radio i Telewizja Łódzka w XX-leciu
 
Kto Ciebie zna po wierzchu,
niedbały przechodzień,
Kto tylko przez Piotrkowską
przewleka się co dzień,
Ten niech nigdy o Tobie nie zabiera głosu,
Bo nie zna Twej zadumy, piękna i patosu…
 
Trudno się zgodzić z taką sentencją Jana Sztaudyngera, bo rzeczywiście największe uroki miasta, łódzkie nowe dzielnice mieszkaniowe, zostały przecież rozmieszczone daleko poza starym centrum, ulicą Piotrkowską. Także nowe fabryki, instytutu naukowe i uczelnie rozgościły się na dalszych terenach. Na szczęście, oprócz mieszkańców tych dzielnic i oczywiście poetów, zaglądają tam także reporterzy Radia i Telewizji. Im też zawdzięczamy, że tysiące metrów „nagranej” i „nakręconej” taśmy są dziś bezcennym dokumentem ukazującym przeobrażenia zachodzące w naszym mieście włókniarzy. Wystarczy sięgnąć do archiwum taśm magnetofonowych i filmowych, a przewinie się przed nami bogata i pełna wzruszeń kronika XX-lecia Łodzi.
Oto pejzaż Łodzi z roku 1945. Okaleczone mury domów, milczące prząśnice i krosna. Ożywić je miała dopiero nadesłana ze Związku Radzieckiego bawełna. Najpierw bowiem chodziło o to, by uruchomić zniszczone wojną zakłady. Ale już wkrótce zaczęły wyrastać mury nowych fabryk, nieznanych do tej pory łodzianom: Zakłady Kinotechniczne, Wytwórnia Filmów Fabularnych, Fabryka Kotłów i Radiatorów itd.
Wszędobylski reporter przedstawiał słuchaczom Radia konstruktorów i robotników nowych obiektów przemysłowych, brał udział w uroczystych otwarciach, nagrywał reportaże na szczytach i w podziemiach, w wielkich zbiornikach (jak na przykład przy budowie rurociągu Łódź – Pilica). Studio radiowe przy ulicy Narutowicza 130 nigdy chyba potem nie gościło takiej plejady znakomitych aktorów i autorów jak w pierwszych latach po wojnie. Przed mikrofonami Łódzkiej Rozgłośni występowali: Józef Węgrzyn, Aleksander Zelwerowicz, Jan Kurnakowicz, Karol Adwentowicz, Irena Eichlerówna, Władysław Grabowski, Jan Świderski, Michał Melina, który pełnił w tym czasie funkcję kierownika literackiego Rozgłośni.
Na mocno podniszczonej kanapce w pokoju, gdzie mieściła się płytoteka, królestwa Bolesława Busiakiewicza, siadywali Stanisław Szpinalski, cała rodzina Wiłkomirskich, Władysław Kędra, Zbigniew Szymonowicz oraz młodzi, dobrze zapowiadający się dopiero: Zygmunt Gzella – obecny kierownik Redakcji Muzycznej i Henryk Debich – dzisiejszy dyrygent Orkiestry Rozgłośni Łódzkiej.
Znani dziś naukowcy, zdobywający laury na różnych uczelniach w kraju i za granicą, w owych latach w Łodzi stawiali pierwsze kroki, zasilając grono stałych współpracowników Radia. Do dziś te tradycje przetrwały. Naukowcy łódzkich wyższych uczelni, których notabene Łódź posiada już siedem, współpracują ze swoją Rozgłośnią występując w redagowanym przez Irenę Stankiewicz popularnym cyklu W pracowniach łódzkich naukowców. W pamięci starych radiowców, do których ma zaszczyt zaliczać się także niżej podpisany, przetrwały urocze wspomnienia o dawnych współpracownikach, głośnych pisarzach – Władysławie Broniewskim, Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim. Jeszcze dziś, po latach bez mała dwudziestu ówczesny i obecny reżyser Tadeusz Markowski potrafi z wdziękiem odtworzyć zabawne perypetie podczas nagrywania audycji z Władysławem Broniewskim.
W latach, gdy Łódź, jak to się popularnie mówiło, była przystankiem w drodze do Warszawy, Tadeusz Markowski już przestał być konduktorem (jego zawód z czasów okupacji) i pracował jako reżyser Rozgłośni, mając niezliczone okazje do nawiązywania kontaktów z najwybitniejszymi ludźmi. Niejeden raz nagrywał Leona Schillera, Gałczyńskiego, współpracował przy nagraniach radiowych z twórcami „Syreny”: Jurandotem, Gozdawą, Stępniem, Grodzieńską. Ale nie wszyscy traktowali tymczasową stolicę kraju jako odskocznię do dalszych bojów o laury. Pozostali w Łodzi przede wszystkim ci, którzy związali z nią swoją twórczość i nadzieje, a więc Marian Piecha, Stanisław Czernik, Władysław Rymkiewicz, Zygmunt Fijas, współpracując również nadal z Rozgłośnią.
Toteż dziś, gdy z okazji XX-lecia wprowadzono na antenę cykl audycji redagowanych przez Tadeusza Gicgiera i Wiesława Jażdżyńskiego omawiających dorobek łódzkich pisarzy, na pierwszym miejscu znaleźli się właśnie wspomniani twórcy. A najbliższym czasie przed mikrofonami zasiądą dalsi pisarze, reprezentujący pokolenie, które dopiero w XX-leciu zdobywało ostrogi literackie. Prezentując autorów i ich dzieło Rozgłośnia zamierza ukazać słuchaczom dzieje łódzkiej literatury. Inny cykl audycji zatytułowany Przyjaciele miasta redagowany przez Tadeusza Szewerę, prezentuje ludzi, którzy nie pretendują bynajmniej do tytułu szczególnie zasłużonych, ich zakres działania to często drobne sprawy: czasem jest to założenie zieleńca, czasem naprawa drogi, szczególnie gdzieś na peryferiach miasta, albo zorganizowanie świetlicy. Niektórzy z nich piszą wiersze o Łodzi, inni układają piosenki. A wszystko to wypływa ze szczerego umiłowania miasta. A wiadomo, prawdziwych przyjaciół nigdy nie ma za wielu, dlatego warto taką inicjatywę popularyzować.
W audycji Łódź, jaką pamiętamy przewija się jak w kalejdoskopie historia miasta. Utrwalone na taśmie magnetofonowej reportaże dźwiękowe, zarejestrowane w czasie ważnych dla miasta wydarzeń, zachowały do dziś wdzięk autentyzmu.
Z nią łatwiej było przeżyć - to tytuł audycji, który nie nawiązuje bynajmniej do ukochanej dziewczyny. Tadeusz Szewera stwierdza, że była nią piosenka partyzancka, która rodziła się w okopach, w lesie, zagrzewała do boju, krzepiła w chwilach zwątpień. Dziś piosenka partyzancka doczekała się pełnego uznania. Niedawno w Krakowie zorganizowano Festiwal Pieśni Partyzanckich i Wojskowych. Bogaty plon zebrany z tego Festiwalu T. Szewera zaprezentuje także w telewizji, w programie ogólnopolskim.
Ale pieśni partyzanckie to zaledwie maleńki wycinek łódzkiego programu muzycznego. Nie mona nie wspomnieć o tym, że Łódź jest miastem starych tradycji towarzystw śpiewaczych. Nie do rzadkości należą chóry, które obchodziły 50-lecie swego istnienia. Zespoły śpiewacze istnieją prawie przy każdej większej fabryce, przy szkołach. Chór nauczycieli łódzkich prezentował nieraz polską pieśń na występach międzynarodowych. Zorganizowany ostatnio w Łodzi festiwal chórów dostarczył Rozgłośni materiału na wiele audycji muzycznych. Przy okazji pragnąłbym wspomnieć o programach przygotowywanych przez Redakcję Muzyczną. Oto charakterystyczne tytuły: Piętnaście lat orkiestry radiowej pod dyrekcją Henryka Debicha, Dziesięć lat Opery, Dwadzieścia lat Operetki, Czterdzieści lat Orkiestry Mandolinowej pod dyrekcją Edwarda Ciukszy itp.
Radiowcy, jak wiadomo, nie są zwolennikami liczb, ale dwie jeszcze radbym podać, które szczególnie w takim mieście jak Łódź cieszą. 120 tys. w Łodzi i 60 tys. w województwie nowych izb mieszkalnych, a jeśli dodam do tego kilkadziesiąt wybudowanych nowych zakładów przemysłowych, można sobie wyobrazić, jaki ogrom pracy czeka redaktorów Redakcji Społeczno-Ekonomicznej - Zofię Mrożek, Jerzego Urbankiewicza i Krystynę Tamulewicz, którzy pokusili o to, by z okazji XX-lecia ukazać w swoich audycjach ten gigantyczny wysiłek gospodarczy.
Także koledzy z Telewizji Łódzkiej podjęli ambitne zadanie ukazania rozwoju ziemi łódzkiej w XX-leciu. Magazyn W środku Polski, który omawia te sprawy ma wśród 75 tys. właścicieli telewizorów sporą liczbę zaprzysiężonych widzów.
Pięknym sukcesem uwieńczyła XX-lecie Redakcja Młodzieżowa, biorąc organizacyjny udział w ogłoszonym przez Polskie Radio, ZMS i ZMW z okazji Zlotu XX-lecia wielkim konkursie dla młodzieży. Czterystu młodych ludzi wypróbowało swe możliwości w poezji, piosence i wynalazczości. Najlepsi znaleźli się w finale ogólnopolskim i tam potwierdzili swoje umiejętności zajmując dobre lokaty. Nie był to jedyny konkurs organizowany przez Polskie Radio. Niedawno w łęczyckim zamku otwarto z inicjatywy Polskiego Radia i Muzeum w Łęczycy wystawę sztuki ludowej , rzeźby, tkanin artystycznych i wyrobów z żelaza. Prace zgłosiło ponad 70 twórców ludowych. Najwybitniejsi artyści otrzymali nagrody ufundowane przez Polskie Radio a Wesoły Autobus i jego popularny kierowca, Wincenty Kaźmierczak, zabawiali łęczyckich rzeźbiarzy i niezrównanych mistrzów pięknych tkanin. Tego samego dnia występował jeszcze Wesoły Autobus w Łowiczu z okazji święta budowlanych, a w kilka dni później autorzy i artyści wesołego i, dodajmy, ruchliwego „Autobusu” spotkali się z załogą Zakładów „Anilana”. W czasie swojego 5-letniego żywota Wesoły Autobus występował około 250 razy. Nie sposób omówić wszystkich spraw i problemów, jakie poruszała nasza Rozgłośnia w okresie XX-lecia. Z pewnością pominąłem wiele z nich. Nie mówiłem przecież nic o eksperymentach naszych w dziedzinie stereofonii, o Redakcji Wiejskiej, która od wielu lat utrzymuje się w czołówce programów ogólnopolskich, o redakcjach: Historycznej, Dziecięcej, o interesującym Chórze Dziecięcym, który swym śpiewem czaruje nie tylko rodziców, ale także słuchaczy zagranicznych radiofonii, bo tam wędrują także taśmy z jego nagraniami. Nie mówiłem o działalności orkiestr kierowanych przez Henryka Debicha i Edwarda Ciukszę, a wypełniających olbrzymi program ogólnopolski, o bogatej działalności na fali ogólnopolskiej redakcji: Literackiej i Ekonomicznej ukazujących sprawy Łodzi całej Polsce. Nie mówiłem o interesującym programie teatralnym Telewizji Łódzkiej. Pragnąłem jedynie wspomnieć o audycjach najważniejszych, które znajdą względnie już znalazły swoje miejsce w programie roku jubileuszowego naszego kraju.
 
Kazimierz Zygmunt
„Radio i Telewizja”
 
 
 
 
 
 
ID-002659.doc
 
1957-09-01
U sąsiadów
 
Wróciłem z kraju, w którym istnieje współzawodnictwo pracy, wydzielone plaże dla nudystów, a równocześnie obowiązuje surowość w przestrzeganiu całości ogniska domowego. W kraju tym gazety mało poświęcają miejsca Polsce, przez dwa miesiące letnie nie grają teatry, a już do rzadkości należy spotkanie z pijakiem. Małe miasteczka wyglądają tu jak uzdrowiska, no a ludzie przejmują się sloganem, który można spotkać na każdym kroku: „Eine gute Tat für gute Sache”.
Z właściwą dla tego kraju punktualnością o godzinie siódmej rano przed berlińskim hotelem „Adria” zjawia się nowiuteńki „Zim”. Gdyby mi wcześniej nie przedstawiono kierowcy, pomyślałbym, że to właściciel limuzyny. Szofer bowiem ubrany jest Haj zachodni turysta. Pod pachą trzyma popularne przewodniki po Lipsk, Dreźnie i Weimarze. Nie rozstaje się także z aparatem fotograficznym. Wjeżdżamy na autostradę. Regularnie co trzy kilometry mijamy budkę telefoniczną, skąd można zadzwonić do najbliższego warsztatu naprawy samochodów. Stacje benzynowe są całkiem zmechanizowane. Kierowca nawet palcem nie dotknie przy pobieraniu paliwa. Teraz rozumiem dlaczego nasz kierowca nie obawia się zabrudzić swego jasnego garnituru.
Drezno
 
Pierwszą znajomość w stolicy Saksonii zawarłem z oprowadzającym po słynnej Galerii Drezdeńskiej. Stoimy przed najcenniejszym obrazem Galerii – Madonną Sykstyńską. Nieprawdopodobny ścisk. Przewodnik informuje: przed obrazem kontempluje stale około 100 ludzi, a w ogóle w Galerii panuje ruch jak na dworcu kolejowym. Świadczy to wprawdzie o dużym zainteresowaniu Niemców dla sztuki malarskiej lecz z drugiej strony przeszkadza w oglądaniu wybitnych dzieł. Podobnie wygląda sprawa przy zwiedzaniu słynnego Zwingera. Hałas tutaj taki, że trudno zrozumieć, co mówi przewodniczka. Przekrzykuje ona szum fontann i głosów ludzkich: „A więc proszę państwa znajdujemy się w miejscu, gdzie dawniej odbywały się uroczystości dworskie, turnieje, szkoda, że tego nie widzicie, bo tłok itd…”.
 
Lipsk
 
Stoję na szczycie pomnika „Bitwy narodów”. Piętnaście lat budowano ten kolos (1898-1913). Pomnik wzniesiono z okazji tzw. Bitwy Narodów w 1813 roku. Odnosi się wrażenie, że jego budowniczowie pozazdrościli Egipcjanom piramid, a każdym razie można ich uznać za prekursorów socrealizmu w budownictwie. Gdy utrudzeni do ostatniej kropli schodzimy zawiłymi schodami ze szczytu pomnika, czeka nas jedyna w swoim rodzaju atrakcja. Niezmordowany przewodnik zaprezentował nam efekt pogłosów, jaki daje wnętrze pomnika.
- Also meine Herrschaften – tutaj odbywają się kameralne występy chórów… Przewodnik szykuje się do dłuższej mowy, a ja tymczasem rozmyślam, czy opłaciło się wdrapywać na 50-metrową piramidę, aby doznać takich wrażeń.
Nieoczekiwaną przyjemność sprawia nam jeszcze tego dnia przewodnik ze Starego Ratusza Lipskiego. Dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami, zaoferował się pokazać nam pomnik księcia Józefa Poniatowskiego. Pomnik postawili przyjaciele księcia w kilka tygodni po bitwie pod Elsterą. Stoi tuż nad brzegiem rzeki. Oczywiście dzisiejsza Elstera nie przypomina niczym owej romantycznej rzeki, w której nurtach zginął książe. Rzeka jest uregulowana w szerokości mniej więcej czterech metrów, a brzegi wyłożone betonowymi płytkami.
O kilka metrów dalej stoi dugi pomnik księcia Józefa Poniatowskiego zniszczony dawniej przez hitlerowców, a odbudowany po wojnie. Ten jest znacznie okazalszy, lecz niestety jego wygląd wskazuje na to, że nikt ze strony polskiej placówki dyplomatycznej tym pomnikiem się nie interesuje. Ano, książęta nie w modzie.
A „Auerbach Keller” uraczono nas jeszcze tego dnia niezwykle zajmującą historią. Opowiadał ją wytrawny kelner, który na wstępie zaznaczył, że w winiarni tej pracuje 50 la. Historia dotyczy bohatera utworu Goethego, dr. Fausta. Pewnego razu dr Faust odwiedził piwnicę i zastał w niej smutnych studentów. kazało się, że nie mieli pieniędzy na lampkę wina. Faust zaprosił ich na własny rachunek. Wytoczono beczkę wina i piwa. Dzisiaj rzadko odwiedza nas dr Faust – kończy i wzdycha kelner.
 
Weimar
 
Niedaleko miasta Goethego i Schillera leży Buchenwald, znany obóz śmierci z czasów hitleryzmu. Dziś w Buchenwaldzie mieści się muzeum. Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące ludzi. Buchenwald odwiedziłem w niedzielę. Przed wejściem do byłego obozu stało kilkanaście autokarów. Przywiozły one wycieczki z Czechosłowacji, z ZSRR i Niemiec Zachodnich. Spotkałem tu również Egipcjan i Anglików. Wstrząsające wrażenie zrobił obóz śmierci na Egipcjanach. Spotkałem ich jeszcze tego dnia w hotelu w Weimarze. Byli przygnębieni, schorowani.
Zwiedzamy domy Goethego i Schillera. Zbyt pochopnie wydałem na początku opinię o przewodnikach. Pani Gertruda Hajdek wyróżnia się pośród szablonowych przewodników. Jest głębokim znawcą Goethego i Schillera.
Tak, jak obaj poeci różnili się w swojej twórczości, tak różnią się ich domy. Dom Schillera skromny, niemal ubogi. Dom Johann Wolfgang GoetheGoethego]] – to wielkie muzeum sztuki i nauk przyrodniczych. Trudno porównywać wartość zbiorów sztuki w domu Goethego, brak na to odpowiedniej miary. Goethe lubił przepych – jako minister, ale jako poeta-twórca, był ascetą.
Wędrując po nielicznych pokojach Goethe-Haus odnalazłem, oczywiście przy pomocy pani Hajdek, dwa medaliony Mickiewicza.
 
Berlin
 
Z Frankfurtu do Berlina jeszcze 45 minut – informuje podróżnych niemiecki kolejarz. Jest godzina szósta rano. O tej porze perony dworca frankfurckiego są puste. Nie rozumiem dlaczego to przedmieście Berlina – jak dawniej nazywano Frankfurt-Oder, jest o tej godzinie bez życia. Po peronie przechadzają się celnicy niemieccy i żołnierze Volks-Polizei.
Pociąg pędzi teraz 80 kilometrów na godzinę. Korytarz wagonu „Mitroppa” zapełnia się podróżnymi. Berlin. Berlin. Berliner Luft – woła przystojna Niemka.
Ludzie padają sobie w ramiona witając się. Wielu z nich widzi się po raz pierwszy od kilkunastu lat. To Niemcy z Polski przyjechali w odwiedziny do krewnych.
Nas także oczekiwano na peronie. Po chwili jesteśmy na berlińskiej ulicy. Potem hotel „Adria”. Proponują nam odpoczynek. Ale czy można w Berlinie odpoczywać? Nie. Biorę magnetofon i idę na połów dźwięków. Od czego zacząć? Odpowiedź podsuwa mi spiker berlińskiego radia 10.40 – Aleksander-Platz – to tytuł codziennej audycji. U spotykają się reporterzy radiowi wyruszają na „wielki” Berlin. Ja również stąd rozpoczynam moją relację.
Popularny Aleks” – to centrum Berlina Wschodniego, gdzie mieszczą się wielkie domy towarowe, różnorodne sklepy. Ceny niskie na artykuły techniczne, wszelkiego rodzaju wyroby metalowe i maszyny. Konfekcja – czasem lepsza, a czasem na tym samym poziomie, co w naszych „Galluxach”. Z Aleksander Platz idziemy parę kroków i już Friedrichstrasse. Tuż obok Unter den Linden. A w przeciwnym kierunku aleja Stalina. Czuję się jak w domu. Budownictwo tej alei przypomina mi bardzo MDM. Między innymi i dlatego, że szybko się psuje. Dostrzegłem tu w kilku miejscach rusztowania. Nieszczęsne szybkościowe poddawane są już remontowi.
Ich gehe allein durch dunkle Strassen – idę samotnie przez ciemne ulice – mówią słowa popularnej piosenki.
Amatorów samotnych spacerów nic złego spotkać nie może, bowiem ludzi w mundurach Volkspolizei w Berlinie kręci bardzo dużo. Ochronią przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Zresztą przez cały czas pobytu w Berlinie nie widziałem ani jednego z owych klasycznych bikiniarzy, jakich u nas pełno. Nie spotyka się również owych młodych „byczków” kawiarnianych. O godzinie 12.00 w Warszawie czy Łodzi trudno znaleźć miejsce w kawiarni. O tej porze lokale berlińskie są. „Ludzie robią pieniądze” – jak wyraził się lapidarnie jeden z kelnerów.
Dopiero wieczorem zapełniają się kawiarnie, restauracje i „tanzbudy”.
Problem komunikacji w Berlinie został całkowicie rozwiązany. Trudno sobie dziś wyobrazić życie w tym mieście bez tak rozbudowanych środków lokomocji. Największym problemem dla przybysza staje się opanowanie rozkładu jazdy. Nie znając dróg komunikacyjnych może się zdarzyć, że chcecie pojechać na Aleksander Platz, wylądujecie w Poczdamie. Podobną przygodę przeżyłem sam. Jednakże nie żałowałem tej podróży, bo dzień był pogodny, ciepły, więc udałem się na zwiedzanie miasta, pałacu San-Sussi i Cecilienhofu.
A więc to tu rodziły się militarystyczne plany junkrów? A więc to tu odbyło się podpisanie kapitulacji Wielkiej Rzeszy?
Oprowadzająca po pałacu jakieś dwie setki ludzi naraz, wyjaśnia: - „To jest właśnie flet Fryderyka Wielkiego, a tu była sypialnia Woltera – przyjaciela Fryderyka, a tu Fryderyk powiedział: „Czy gra pan w wista? Nie? Będzie pan miał smutną starość” itd., itd. Oszołomiony potokiem słów przewodniczki tłum wychodzi do parku na odpoczynek Po małym wytchnieniu idziemy do Cecilienhofu. Ruch tutaj mniejszy. Spotka się przeważnie turystów zagranicznych. Niemcy niechętnie tu zaglądają. W tej Sali podpisano kapitulację Niemiec. I znów oprowadzająca opowiada jak automat, gdzie kto siedział, na czym spał, jakie miał upodobania. Aż wreszcie przychodzi kolej na fotel Stalina. Ponoć pewien dziennikarz amerykański ukradkiem ukroił scyzorykiem kawał poręczy fotela, a następnie ten kawałek drewna sprzedał w Ameryce, robiąc na nim niezłą fortunę. Niebawem znaleźli się inni biznesmeni, którzy poczęli sprzedawać nawet nogi, a także całe fotele, na których siedział Stalin, Churchill i Truman. W roku 1957, najbardziej przebiegły dziennikarz nie zarobiłby nawet złamanego szeląga na fotelu Stalina.
Na Friedrichstrasse stoi okazały pawilon – ośrodek polskiej kultury. Tak się jakoś złożyło, że do tego ośrodka kultury polskiej wstąpiłem dopiero w ostatnim dniu pobytu w Berlinie. Była godzina szósta po południu. Sądziłem, że zastanę tam kilka osób, rozczytanych w polskich czasopismach, szukających wiadomości, jakich nie podaje prasa NRD. Już układałem w myśli koncepcję wywiadu. Przy stoliku dokładnie zakryty gazetą siedział jakiś mężczyzna. Gdy podszedłem do niego, kazało się, ż był to mój znajomy, dziennikarz z kraju, stęskniony za mniej sztywną prasą.
 
Kazimierz Zygmunt
„Kronika”
 
 
 
 
 
 
ID-002660.doc
 
1961-04-16
Poderwanie Sabinek
 
Słynie z tego z tego Zakopane, że tu wszystko zakochane… I rzeczywiście. Jedni zakochani są w Tatrach, inni w cudzych żonach, jeszcze inni w zanikającym folklorze góralskim.
Kiedy pewien mój znajomy wrócił do domu po dwóch tygodniach urlopu, a żona powitała go w progu wałkiem, wręczył jej tomik nowych fraszek Jana Sztaudyngera, tłumacząc się gęsto – przeczytaj – a przekonasz się, że nie mogłem inaczej. Biada tym, co się wyłamują.
- Ach tak, to ja też jadę na wczasy do Zakopanego.
- Jest coś niewytłumaczonego w klimacie stolicy sportów zimowych – wyjaśnił mi rzeczowo pewien podtatusiały jegomość. – Coś, co sprzyja flirtowi i z tych względów nie zezwoliłbym żonie na przyjazd, mężczyzna to coś innego.
- Proszę pana, jak pan wyjaśni takie zjawisko – żali się kierownik pensjonatu. Po całonocnej podróży pewien dżentelmen na poważnym stanowisku wchodzi do administracji domu wczasowego i od razu pyta:
- Jak tam, czy są do poderwania Sabinki?
- I co pan na to mu odpowiedział?
- Co? Że sam się zabawiam w rzymianina.
Ale dość tych ploteczek, mówmy o konkretach. A zatem walizka już rozpakowana, przytulny pokój, ciepło, słońce, wiosna. Pierwsze śniadanie. Do jadalni wchodzi znajomy inżynier. Staje na środku i wnikliwie lustruje twarze. Wreszcie jego wzrok zatrzymuje się na szczupłej blondynce. Już w myśli powtórzył sobie niezawodną formułkę zaczynającą się od słów: „przepraszam, skąd się znamy” – gdy niespodziewanie od innego stolika przesiadł się do blondynki pewien lekarz. Inżynier jest wyraźnie niezadowolony. Przez moment twarz jego upodabnia się do nieba podczas burzy. Jedliśmy razem obiad. Inżynier wyjaśnił fachowo dlaczego należy działać natychmiast, tuż po przyjeździe, bo później wszystko jest już obsadzone. A jak jest wszystko obsadzone, to wtedy pozostają tylko dwie możliwości spędzenia urlopu. Sport, ale to jest za męczące albo „Watra” – ale to jest za drogie.
Niebawem nasz inżynier gdzieś znikł, prawdopodobnie w pogoni za tanimi uciechami, a ponieważ sam skłaniam się do przekonania, że należy poznawać życie przez sumę doświadczeń, przeto złożywszy wiosła do łodzi, pozwoliłem się nieść prądowi w nieznane. To znaczy na Gubałówkę. Nic się tu nie zmieniło od lat, tak jak kiedyś, wyczekują tłumy na bilety w ogonku, tak jak dawniej, toczy się tu zaciekłe boje – kto pierwszy po leżak. I jak zawsze słyszy się owo znane powiedzenie pożeraczy słońca:
- Panie, kładź się pan, boś nie rentgen. I tak jak zawsze na leżakujących opada gęsta porcja sadzy z jedynego komina na tym szczycie. Jedynie zapach zakąsek dobywający się przez otwarte okna restauracji nie jest tak świeży jak niegdyś. Ci, którzy tego nie zauważyli w porę, ciężkim bólem żołądka odpokutowali brak nosa w dziedzinie kulinarnej.
Jeżeli z kimś dawno się nie widzieliście – jedźcie natychmiast na Gubałówkę – tam spotkacie kogo trzeba – z ministerstwa finansów i kultury, a także kupców z Marszałkowskiej i bocznych uliczek biegnących od Piotrkowskiej. Znajomych z Wybrzeża i Katowic.
To rendez vous wszystkich sfer codziennie się powtarza. Rano na Gubałówce, wieczorem w „Watrze”. Ten reprezentacyjny lokal o 20.00 otwiera swoje podwoje, jest wtedy przytulny i nastrojowy. Gdy o trzeciej nad ranem kelnerzy wynoszą zalanych facetów – zamienia się w śmietnisko.
Następnego dnia znów będzie tu miło. Bo w tym czasie, gdy ostatni goście zostali przekazani przez wytwornych kelnerów zakopiańskim dorożkarzom, którzy są mniej wytworni i obedrą ich do reszty ze skóry – obsługa zdąży już lokal wysprzątać i naprawić połamane meble. Lecz dzień następny znowu jest optymistyczny. Jedziemy kolejką na Kasprowy, udawać narciarzy.
Rozrzewnienie malowało się na twarzach dorożkarzy i tych, którzy padli wczoraj ofiarą chciwości. Uśmiechały się oczy młodych panienek, które tutaj popularnie nazywa się kuzynkami, gdyż wszyscy starsi panowie przedstawiają swoje młode damy jako kuzynki. Zadowolony był również inżynier niecnota i poważny zwykle pan sędzia. Na dole już wiosna, w górze białe szaleństwo. Sądzę, że Jan Sztaudynger swoją fraszkę:
W góry, w góry miły bracie
Góra śmieci czeka na cię
- napisał bezpośrednio po powrocie z Zakopanego.
Ani razu nie widziałem w czasie dwutygodniowego pobytu w Zakopanem, by ktoś sprzątał ulicę, względnie wysypywał je piaskiem w czasie gołoledzi.
Zapewniam, że nie wszystkie złamane nogi mogą się poszczycić tym, że ucierpiały w czasie zjazdu z Kasprowego.
No, ale mówmy o czymś przyjemniejszym. Trzeba przyznać, że istotne zmiany w Zakopanem zachodzą w dziedzinie budownictwa. Wprawdzie wiele nowych budynków nie „siedzi w krajobrazie” - takie są pękate i nieudane, przypominają raczej fortece, niż stylowe domki zakopiańskie, ale lepsze to niż stare rudery na Krupówkach. Myślę, że nowopowstający ze szkła i żelbetonu środek sportowy dorówna wdziękiem linii i wygodą najładniejszym obiektom tego typu we Włoszech.
Na razie dużo rozkopanych ulic z powodu kanalizacji i świateł jarzeniowych. W interpretacji mistrza Sztaudyngera polskie Davos wygląda obecnie tak:
W tym polskim Davosie,
dziura na dziurze jak w nosie.
Kilka dni temu wyczytałem w miejscowej prasie, że w tym roku jeszcze powstanie w Zakopanem kilka ważnych obiektów – dworzec autobusowy, hotele, restauracje itd.
A więc są szanse na to, by ostatnia fraszka o polskim Davos stała się w niedługim czasie nieaktualna. Nie wspomniałem jeszcze nic o „Poraju”. To tak jak być w Rzymie – itd. A więc „Poraj” to mała restauracyjka na Krupówkach, do której wchodzi się po stromych schodach.
Pięć czy sześć stolików i mały bufet od rana do nocy oblega w myśl zasady forteca oblężona, zdobyta, kilkudziesięciu ludzi. Na czym polega czar tej małej knajpki – trudno pojąć. Jedni twierdzili, że kelnerzy i bufetowe odpowiadają na pozdrowienia, inni – że są tu znakomite zakąski, a jeszcze inni – że niedrogo itd. Fakt jest faktem, że jeśli bardzo wam zależy, aby spotkać kogoś ze znajomych, a nie znajdziecie go na Gubałówce, a ni w Piwnicy „Orbisu”, to z pewnością spotkacie się z nim w „Poraju” tylko dlatego, że odpowiadają tam na pozdrowienia, dają doskonałe zakąski i nie dużo się płaci.
Tak, tak, słynie z tego Zakopane,
Że tu wszystko zakochane.
 
Kazimierz Zygmunt
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002661.doc
 
1960-06-26
Rozbity dzban
 
Kilka dni temu otrzymałem wiadomość: „Prosimy o natychmiastowy przyjazd do Sieradza. Muszyńskiemu grożą dwa lata więzienia.”
Pojechałem natychmiast. Muszyński jest ludowym artystą-garncarzem. Piszą o nim gazety, jego prace były wielokrotnie nagradzane na konkursach sztuki ludowej. Pojechałem razem z Wacławem Kondkiem, który interesuje się rzeźbą w glinie, a szczególnie techniką wypalania w piecu. Kondek nosi się z myślą odbycia praktyki u Muszyńskiego.
Sieradz w niedzielne popołudnie jest gwarny jak miasto wojewódzkie. Sklepy i szkoły zamknięte. Kto żyw wychodzi na rynek. Rynek jest tradycyjnym miejscem niedzielnych spotkań – takie powiatowe corso. Przed starym zabytkowym kościołem gromadzą się starzy i młodzi. Można tu uzyskać wszelkie informacje. - Panie, sława mu zaszkodziła. W gazetach i radiu stale o nim głośno było. No i wreszcie doczekał się swego. A dawno mu to przepowiadałem, nie chciał siedzieć spokojnie i robić doniczek jak inni, ale dzbanuszków ozdobnych mu się chciało. A jak pan wie – dzban tak długo wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. I doczekał się także Muszyński. Dobrali się do niego ci od finansów.
Nasz informator nie był trudny do rozszyfrowania. Mówił niby z troską , ale z każdego słowa przebijała zawiść. To nie był przyjaciel. Ale zawsze coś już jest. Jakaś wiadomość. Poszliśmy do Muszyńskiego. Niestety nie zastaliśmy go w domu. Pytamy żonę o całą sprawę.
Jak doszło do tych kłopotów? Można się domyśleć: na początku był donos. Wydział Finansowy RN w Sieradzu uwierzył w prawdziwość donosu. Za rzekome zatrudnianie pracowników w swoim warsztacie wymierzył Muszyńskiemu 150 tysięcy złotych podatku i 100 tysięcy złotych grzywny. W razie niemożności ściągnięcia tej kwoty sprawca zostanie osadzony w więzieniu na dwa lata. Kogo winić w pierwszym rzędzie? Czy anonimowego oskarżyciela? Żona powiada:
- Wszystkiemu winne gazety i radio. Gdyby został nieznanym jak dawniej – robiłby wprawdzie donice, ale mielibyśmy spokój. Sława mu zaszkodziła. I Surgan. Czy rzeczywiście Muszyńskiemu zaszkodziła sława? A może tylko Surgan, osobnik którego wymieniła Muszyńska?
 
x x x
 
Muszyński jest doskonałym garncarzem. Jego wyroby są cenione. Piszą o nim. Jest znany. Surgan jest też garncarzem. Ale nie takim jak Muszyński. Muszyński jest konkurentem dla Szurgana, który chce podporządkować sobie innych garncarzy sieradzkich. A przede wszystkim Muszyńskiego, na którym można zarobić. Muszyński ze zrozumiałych względów nie słucha Szurgana. Odrzuca jego propozycje Wobec tego sypią się na niego donosy do Wydziału finansowego Rady Narodowej w Sieradzu. Krąg ludzi zaangażowanych do unieszkodliwienia Muszyńskiego powiększa się. W ciągu rocznej działalności tego „dobranego kolektywu” uzyskano nawet niezłe rezultaty. Muszyński zaprzestał lepić dzbanki. Zajęty jest bowiem odpisywaniem na liczne monity nadsyłane przez Wydział Finansowy w Sieradzu.
Powie ktoś – czy Muszyński nie próbował wyjaśnić tej sprawy?
Przecież twórcy ludowi zwolnieni są od płacenia podatków, a nawet mają przywilej zatrudniania od czasu do czasu ludzi do prac pomocniczych, nie ponosząc z tego tytułu podatkowych ciężarów. Owszem, od roku nic innego nie robi tylko wyjaśnia. Lecz niestety, nikt go nie słucha. Na nic nie zdają się przedłożone przez niego zaświadczenia z Wydziału Kultury, że jest twórcą ludowym. Na nic nie zdają się dowody i argumenty, że nie jest przestępcą. Do nikogo nie przemawiają nagrody, jakie otrzymał na konkursach sztuki ludowej.
Próbował wreszcie znaleźć oparcie i rozstrzygnięcie tej sprawy w Komitecie Partyjnym. Lecz niestety tutaj mało kto interesuje się Muszyńskim – garncarzem. Ci, którzy cośkolwiek o nim wiedzą, przeświadczeni są, że Muszyński posiada „fabryczkę” i nieźle zarabia, niech więc płaci. Nikt nie zadał sobie trudu, aby odwiedzić warsztat garncarza ulepiony z gliny, aby się o tym przekonać naocznie – chociaż tak niedaleko znajduje się on od Komitetu.
Wyobraźcie sobie, że to wszystko dzieje się w mieście, które szczyci się 700-letnim istnieniem, w którym obecnie trwają przygotowania do Millenium. A więc będzie się mówić o kulturze regionu i z pewnością o sztuce garncarskiej, może nawet o Hieronimie Muszyńskim – artyście ludowym.
 
Kazimierz Zygmunt
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Kazimierz Zygmunt - Dziennikarz
Biografia
Realizacje
Recenzje
Reportaże
Wywiady
Zdjęcia