ID-002611.doc
1962-05-DD
Tadeusza Worontkiewicza znają telewidzowie całej Polski jako realizatora wielu interesujących spektakli, przygotowywanych przez Telewizję Łódzką. Ostatnio w programie ogólnopolskim reżyserował trzeci spektakl Teatru Popularnego – Kongres we Florencji według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Realizatorem przedstawienia był
Mieczysław Małysz.
J.M.: Widzowie nie zawsze potrafią wyjaśnić, skąd w telewizji bierze się podział: reżyser – realizator.
T.W.: W czasie miesięcznych przygotowań do spektaklu, realizator pełni właściwie funkcję asystenta reżysera. Praca przy konsolecie utrudnia bowiem reżyserowi kontrolę tego, co dzieje się wokoło. W filmie wszystko jest zgrane na jedną taśmę – w telewizji odbywa się równolegle i jeden człowiek nie może wszystkiego ogarnąć. Realizator pełni w zasadzie funkcję podobną do pracy montażysty w filmie. Inna sprawa, że atutem telewizji jest jednoczesność dziania się i odbioru, fascynująca zarówno dla reżysera, jak dla widza.
Co fascynuje ponadto w telewizji – to irytujący z początku brak śladu po wysiłku, jego jednorazowość. Jest to szczególnie szokujące dla kogoś, kto przyszedł do telewizji ze szkoły filmowej. Fascynująca jest także możliwość ingerencji w trakcie samej pracy, w trakcie „stawania” się spektaklu, jakaś zmiana w montażu, ustawieniu, szybkości cięcia. Trzeba starać się, żeby tych rzeczy było jak najmniej, ale są nieuniknione. No i świadomość, że ma się specjalnego widza, że jest tych widzów tak wielu, a równocześnie, że mówi się do każdego osobno. Odpadają efekty odbioru zbiorowego..
J.M.: Jak to się stało, że po skończeniu PWSTiF trafił Pan do telewizji?
T.W.: Przypadkowo. Był rok 1956, telewizja raczkowała, a potem… Człowiek już w trakcie pracy znajduje „to” fascynujące, przyzwyczaja się do innego sposobu odczuwania satysfakcji. Może to się zmieni, może telewizję czeka taki rozwój, jaki przeszło radio, gdzie wszystko jest już rejestrowane na taśmie i wykluczony został moment przypadkowości i improwizacji. Być może w przyszłości w telewizji tyko jakieś wyjątkowe, aktualne wydarzenia będą przekazywane na żywo.
J.M.: Proszę o parę słów o Pańskiej pracy w filmie…
T.W.: W Wytwórni Filmowej Wojska Polskiego zrealizowałem film, w którym starałem się przeprowadzić rzecz w telewizji, być może banalną, ale w filmie raczej ciekawą: zastosowałem bezpośrednią relację do kamery – zasadę bezpośredniego kontaktu z odbiorcą. Osoba stanowiąca w swej dziedzinie autorytet mówi wprost do widza i wybiera sceny, które w uzupełnieniu wypowiedzi chciałaby pokazać.
J.M.: Kojarzy się to z Kroniką jednego lata Roucha…
T.W.: Nie widziałem filmu… Podobno jednak u Roucha ludzie mówili o sprawach osobistych, mnie chodziło jedynie o to, żeby przekazywanej idei nie owijać jakąś tkanką dramaturgii.
Tadeusz Worontkiewicz zrealizował już w tym roku w telewizji (oprócz Kongresu we Florencji) Na postoju Jacka Londona i Czitrę Rabindranatha Tagore… i Wszystko o miłości
Z Tadeuszem Worontkiewiczem rozmawiała
Jolanta Mach
"Ekran"
ID-002612.doc
1976-MM-DD
Umarł ten sprzed lat
J.P.: Jak ocenia Pan obecną sytuację teatru telewizji?
T.W.: Okres dominacji teatru TV w programie telewizyjnym jest już poza nami. Obecnie ma on wielu konkurentów. Początkowo anegdota docierała do widza niemal wyłącznie w formach teatralnych. Dziś można już mówić o natłoku relacji fabularnych, o przesycie anegdoty… Nie można jednak powiedzieć, że teatr umarł. Umarł tylko ten sprzed lat. Rozwój techniki telewizyjnej powoduje, że zaczynamy myśleć o tym, by robić teatr inaczej, wykorzystać szansę, którą daje możliwość rejestracji cząstkowej – a więc szansę montażu. Zaczynamy przymierzać się do nowej formuły, która na razie oscyluje w kierunku filmu. Sytuacja ta zarysowała się niedawno; jak to się dalej rozwinie? Trudno powiedzieć. Z pewnością ostateczna formuła tego teatru będzie m.in. wypadkową możliwości technicznych.
J.P.: Jakie z tego płyną korzyści dla teatru TV?
T.W.: Odpadają dotychczasowe ograniczenia jak np. jedność czasu i miejsca realizacji programu. Niektórzy z rozczuleniem wspominają pionierski okres telewizji, gdy programy były emitowane na antenę bezpośrednio ze studia. Jest to chyba mit tego okresu. Wtedy w studio działo się mnóstwo rzeczy, o których cały zespół musiał pamiętać. Rozpraszało to uwagę. Jednak możliwość głębszego namysłu, wyboru, selekcji, jaką daje cząstkowy zapis i później montaż – jest przesłanką dla działania bardziej precyzyjnego i racjonalnego.
J.P.: Należy Pan do nielicznego grona reżyserów pracujących wyłącznie w telewizji. Reżyserował Pan programy muzyczne, widowiska teatralne, estradowe, sięgał Pan po teksty zarówno współczesne jak i klasyczne, komedie i dramaty, widowiska sensacyjne. Czy istnieją, Pana zdaniem gatunki, teksty mniej lub bardziej telewizyjne?
T.W.: Telewizja znajduje się obecnie w ciekawym momencie – trudno jest dziś precyzyjnie powiedzieć co jest „telewizyjne”, a co nie. Praca nad tekstem to nie tylko „przykrojenie go” do sposobu widzenia kamer. Możliwości montażu – to także etap określenia sensu, potrzeby, idei realizacji. Stąd konieczność ingerencji w tekst: skróty, przestawienia. Co nie oznacza, że to już jest kształt ostateczny przyszłego teatru. O takowym można mówić dopiero po montażu.
J.P.: Zatem dominacja reżysera nad autorem?
T.W.: Chyba nie. Nie jestem zwolennikiem pełnej swobody i anarchii w ingerowaniu reżysera w tekst. Uważam to za nieuczciwe. Ale staram się sięgać po utwory, które wychodzą naprzeciw moim zainteresowaniom i dają mi pole do działania.
J.P.: Jak narodził się pomysł zrealizowania Patrona dla bocznej ulicy J. Wawrzaka przy użyciu jednej kamery?
T.W.: Sugestia była zawarta w scenariuszu. Chodziło przecież o stworzenie atmosfery poszukiwania prawdy o człowieku, o podpatrzenie środowiska, w którym żył i działał bohater. Ręczna kamera reporterska stwarza takie możliwości. Dlaczego nie miałem z niej skorzystać przy realizacji teatru? Tę możliwość dawno już wylansowali w kinie twórcy cinema verite.
J.P.: Wyreżyserował Pan wiele widowisk współczesnych. Czy współczesność stanowi ułatwienie, czy utrudnienie dla reżysera?
T.W.: Tak nie można stawiać pytania. Nie można powiedzieć, że tematyka współczesna jest łatwiejsza, choć wydawałoby się, że w wypadku współczesności odpada wiele komplikacji i kłopotów. Jednak tak nie jest. Widz w tym wypadku ma wysokie wymagania, możliwość konfrontacji. Biada nieuczciwym interpretatorom.
J.P.: Reżyserów można podzielić na nieustająco zadowolonych z tego co dokonali i tych, którzy mają ciągłe wątpliwości. Do których zaliczyłby Pan siebie?
T.W.: W pytaniu tym zawiera się dwoistość naszej sytuacji. W telewizji pracujemy w warunkach wymagających pracy szybkiej. Aby to było możliwe, pożądana jest sprzyjająca atmosfera akceptacji. Z pewnością ideałem byłaby praca bez pośpiechu, w której istnieją warunki sprzyjające postawie krytycznej. Wtedy proces twórczy przebiegałby w sposób naturalniejszy, a efekt pracy byłby lepszy.
J.P.: Przy realizacji widowiska TV wiele chyba zależy od współpracy operatorów kamer…?
T.W.: Oczywiście. Warto sobie uświadomić fakt, że technika realizacji telewizji jest wielokamerowa. Przy każdej kamerze inny operator, każdy z nich ma różne uzdolnienia, różną wrażliwość plastyczną, upodobania estetyczne – każdy z nich inaczej interpretuje, inaczej przekazuje rzeczywistość, w której się znajduje. Często dla reżysera jest trudną sprawą pogodzić ich odmienne predyspozycje i temperamenty.
J.P.: Nie chcę Panu wypominać, ale w tym roku mija 20 lat pracy w łódzkiej telewizji…
T.W.: Żałuję, że moje związki z telewizją rozpoczęły się w okresie, gdy ona raczkowała. To, co wtedy wyreżyserowałem – nie istnieje, bo nie mogło być zanotowane. Mogę tylko odwoływać się do życzliwej pamięci widzów. Wymienianie tytułów, to powoływanie się na coś, czego nie ma. Np. czy pamięta Pani Kongres we Florencji J. Iwaszkiewicza w mojej reżyserii?
J.P.: Nie. Pamiętam natomiast m.in. Przy drzwiach zamkniętych J.P. Sartre’a, Schadzkę J. Anouilh’a , Tropienia dni dziesięć E. Szustra, Koniec podróży służbowej H. Bölla, Wizję lokalną W. Bilińskiego oraz cykl wyreżyserowanych przez Pana programów muzycznych Polska Pieśń Artystyczna, Śpiewnik domowy Moniuszki . A więc nie wszystko zaginęło.
Z Tadeuszem Worontkiewiczem rozmawiała
Jadwiga Pyczewska
"Kalejdoskop"
ID-002613.doc
1976-09-25
Teatr na małym ekranie
H.P.: Reżyser
Tadeusz Worontkiewicz zapytany o liczbę realizowanych przez siebie spektakli teatralnych i innych widowisk artystycznych w łódzkiej telewizji powiedział krótko:
T.W.: Podejrzewam, że zrobiłem olbrzymie ilości programów. Pracuję tu przecież od początku, robiłem przedstawienia w Teatrze Popularnym łódzkiej TV, spektakle dla teatru poniedziałkowego, piątkowego, „Młodego Widza”, „Estrady Poetyckiej” itd.
H.P.: Jak można by określić specyfikę pracy reżysera telewizyjnego?
T.W.: Jest to robota zbliżona do pracy w zwykłym teatrze plus technika. To znaczy już podczas pracy nad tekstem muszę go przystosowywać do warunków technicznych, określić telewizyjne środki wyrazu i wybrać te najwłaściwsze dla danego utworu. W miarę rozwoju telewizji zmieniały się możliwości techniczne, wzbogacały środki wyrazu.
H.P.: Czy nie spowodowało to zaniku formy teatru w telewizji?
T.W.: Zwrot ku nowej technice, to co doprowadziło do rejestracji przedstawienia, jest rzeczą nieuniknioną, już przecież w okresie teatru robionego w studio „na żywo” dążyliśmy do zapisu, do filmowania niektórych fragmentów, bo zapis oznacza perfekcję, eliminację przypadkowości, głębszy namysł. A sprawa autonomii formy teatralnej w telewizji? Wydaje mi się, że to kwestia kierunku, w jakim pracuje dany reżyser, ale przede wszystkim trzeba podkreślić, że wyznacznikiem autonomii teatru jest w odróżnieniu od filmu telewizyjnego specyficzna rola tekstu.
Z
Tadeusz Worontkiewicz rozmawiał
Henryk Pawlak
„Głos Robotniczy”
Jest to fragment obszernego wywiadu z łódzkimi twórcami telewizyjnymi z okazji dwudziestolecia istnienia Telewizji Łódź.
Opracowała
Helena Ochocka