Z zawodu reżyser. Z zamiłowania także. Twórca wielkich widowisk estradowych dla telewizji i filmów muzycznych. Od wielu lat 
Janusz Rzeszewski nie ma jednak żadnych propozycji. 
Zostałem na lodzie 
Przez długie lata związany był z telewizją. Uchodził za najlepszego w Polsce specjalistę od rozrywki. Zrealizował wiele programów, które mimo krytyki uznano potem za klasykę gatunku. Reżyserował wielkie widowiska estradowe dla telewizji w Teatrze Wielkim w Łodzi i w Warszawie oraz w hali Widowiskowo-Sportowej „Spodek” w Katowicach. Nakręcił także cztery filmy fabularne, z czego trzy to również klasyka gatunku. Bo jeśli w ogóle – jak napisano w jednej z gazet – mieliśmy w powojennej kinematografii ekranowe musicale z prawdziwego zdarzenia, to wszystkie… trzy wyszły spod ręki 
Janusza Rzeszewskiego. Były to: 
Hallo, Szpicbródka (współreżyseria), 
Miłość ci wszystko wybaczy i Lata dwudzieste, 
lata trzydzieste. Niestety, dziś ten wybitny twórca żyje w zapomnieniu, nie ma żadnych propozycji artystycznych. 
T.G.: To był absolutny hit. Skąpo ubrane tancerki, kolorowe światła, sceneria jak w filmach z Hollywood rodem. Doborowa obsada i scenariusz, niczym opowieść o prowincjonalnym Kopciuszku, który z dnia na dzień staje się wielką gwiazdą. Do dziś wiele osób pamięta niektóre sceny z tego filmu i słowa piosenki – 
Schody, schody jak w Cassino de Paris.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste były kasowym przebojem. Zwłaszcza, że film wszedł na ekrany w szarym, siermiężnym okresie po stanie wojennym. Widzowie szturmem zdobywali sale kinowe.
Był rok 1983. 
Janusz Rzeszewski nie pracował już w telewizji. Pomysł poddał 
Ryszard Marek Groński. 
J. Rz.:– Zainteresowała go historia dwóch podejrzanych facetów z Łodzi, którzy mieli mnóstwo lewej kasy i postanowili otworzyć teatr rewiowy. On wtedy pracował w spółce z 
Michałem Komarem i razem i razem w spółce napisali scenariusz. Bardzo mi się spodobał i postanowiłem zrobić film. 
T.G.: W rolach głównych wystąpili śpiewający aktorzy, m.in. 
Dorota Stalińska, 
Ewa Kuklińska, 
Tomasz Stockinger i 
Piotr Fronczewski. Zagrała też 
Grażyna Szapołowska. Gwiazda polskiego kina jednak nie zaśpiewała. Jej partie wokalne wykonała w filmie piosenkarka 
Ludmiła Warzecha. Zdaniem niektórych recenzentów, o wdzięku i powodzeniu filmu nie stanowiła jednak fabuła, lecz fantastyczna, utrzymana w klimacie tytułowych „lat” muzyka 
Włodzimierza Korcza. Oraz umiejętnie wkomponowane w opowieść sceny rewiowe.
Reżyser zauważa, że pamiętna scena ze schodami miała mieć zupełnie inny wyraz. 
J. Rz.: Miałem już dość schodów w mojej pracy rewiowej . Zawsze mnie z nimi łączono. Poprosiłem zatem 
Marka Grońskiego aby napisał coś à la pastisz, a ludzie kupili to wprost. I choć recenzje były różne, to publiczność pokochała ten film. 
T.G.: O jego przygodzie z rewią, z muzyką zadecydował przypadek. Urodził się w Korzangródku, kilka kilometrów od granicy polsko-sowieckiej. Ojciec był żołnierzem w Korpusie Ochrony Pogranicza. Później rodzice osiedlili się w Łodzi. Matka chciała, aby studiował prawo, ale kuzyn gorąco zachęcał, aby poszedł do szkoły filmowej. Zdawał zatem i tu, i tu. Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna i Filmowa w Łodzi cieszyła się ogromną popularnością, więc o miejsce nie było łatwo. Z ponad stu kandydatów przyjęto 48. Wśród nich także jego. Jak podkreśla, bez żadnych układów, bez protekcji. Kiedy już miał indeks, okazało się, że na prawo też się dostał. Pozostał jednak w filmówce, choć, jak zauważa, szedł do tej szkoły bez specjalnej pasji. 
J. Rz.: Bakcyla złapałem dopiero na studiach. Na roku byłem m.in. z 
Andrzejem Wajdą. Niestety po trzecim roku wyrzucono mnie z uczelni, bowiem uznano, że nie mam zdolności. 
T.G.: Postanowił zatem studiować historię sztuki na Uniwersytecie Łódzkim. 
Jednak zanim jeszcze rozpoczął studia na uniwersytecie, dostał nakaz pracy. Został asystentem reżysera w Wytwórni Filmów Oświatowych. 
J. Rz.: Tematyka wytwórni, podobnie jak i asystentura nie bardzo mi jednak odpowiadały. Moja praca ograniczała się bowiem do pisania klapsów, dbania o rekwizyty oraz do pomocy elektrykom w naprawie reflektorów. 
T.G.: Jeden z kolegów zaproponował mu, aby zajął się reżyserią operową i operetkową. Został asystentem reżysera w Operze i Operetce Śląskiej. Mieszkał na Śląsku, ale studiował w Łodzi. Na stałe powrócił do tego miasta po kilku latach. Ze względów rodzinnych. Wtedy otrzymał pracę asystenta reżysera w Teatrze Muzycznym. 
J. Rz.: I tutaj, wraz z dyrygentem 
Andrzejem Hundziakiem wpadliśmy na pomysł zrobienia spektaklu rewiowego. Ale „rewia” była słowem podejrzanym. Poparła nas jednak 
Maria Lorberowa, łódzki cenzor, cudowna kobieta, która była najbardziej liberalnym cenzorem w kraju. 
T.G.: Jego reżyserska premiera zakończyła się sukcesem. W samej Łodzi odbyło się ponad sto przedstawień. W tzw. międzyczasie ukończył historię sztuki. W 1958 roku otwarto w Łodzi Ośrodek TVP. 
J. Rz.: Przygotowałem wówczas dokładny scenopis 
Zabójców Ernesta Hemingwaya i poszedłem do 
Edwarda Szustra, redaktora naczelnego. A on zamknął scenopis w szufladzie i powiedział: „Od teatru telewizji to ja mam 
Antczaka, a pan będzie od rozrywki”. Tym samym nieświadomie wytyczył mi kierunek. 
T.G.: Zgodził się i wziął do pracy. Pierwsze dwa programy to były koncerty rozrywkowe. 
J. Rz.: Potem w radiowej rewii piosenek usłyszałem głos 
Lucjana Kydryńskiego i namówiłem go, aby wziął udział w moim programie jako prowadzący. Zaczęliśmy robić 
Muzykę lekką, łatwą i przyjemną. 
T.G.: Pracując już w telewizji i będąc uznanym reżyserem, dokończył studia w szkole filmowej i zrobił dyplom. Śmieje się, że nastąpiło to kilkanaście lat po wyrzuceniu z tej uczelni. 
J. Rz.: Miałem satysfakcję, że udowodniłem, iż jednak jestem zdolny i mogę zdobyć dyplom tej  renomowanej uczelni. 
T.G.: Po namowie 
Stanisława Piotrowskiego, dyrektora Teatru Wielkiego w Łodzi, aby wykorzystał tę scenę do robienia programów telewizyjnych, rozpoczął kolejne realizacje. W 1969 roku przygotował wielkie widowisko w scenografii 
Jerzego Masłowskiego. 
J. Rz.: Nie było pieniędzy na dekoracje, więc spożytkowaliśmy stare scenografie z teatrów i Wytwórni Filmów Fabularnych. Wykorzystałem wszystkie możliwości techniczne Teatru Wielkiego – zapadnie, podajniki, drugą scenę obrotową. Na estradzie królowały piosenka i balet. 
T.G.: Wszystko na żywo. 
Po tym programie dostał telefon z Warszawy. Wzywano go do prezesa Radiokomitetu. 
J. Rz.: Otrzymałem propozycje przejścia do stolicy. Zgodziłem się Przygotowałem widowisko 3000 sekund z…, m.in. z 
Ewą Wiśniewską, 
Ludwikiem Sempolińskim i 
Janem Kobuszewskim. 
T.G.: Potem 
Witold Filler, szef rozrywki w TVP, zaproponował mu, aby robił miniaturki autorstwa ludzi „Szpilek”, 
Joanny Wilińskiej, 
Andrzeja Nawrockiego i 
Feliksa Dereckiego. 
J. Rz.: To były satyryczne kawałki. Nazwaliśmy je Bajki na dobranoc dla dorosłych. Przygotowano je na zlecenie powstającego Programu 2 TVP, który pokrywał zasięgiem zaledwie 20 procent powierzchni kraju. W zasadzie oglądano je tylko w miastach. Prezesem Radio komitetu został wtedy 
Maciej Szczepański. Na kolegium zapytał, co to za bajki, i natychmiast zażądał aby mu je pokazać.
Zadzwonili i zaprosili mnie do prezesa. Zapytał, jak dawno to robiłem. Odparłem, że dwa lata temu. I że Bajki są emitowane w „Dwójce” na zakończenie programu. Byłem wystraszony. A on na to, że od tego tygodnia będą „chodziły” w „Jedynce”, zaraz po Dzienniku. 
T.G.: Polska się wyludniała, kiedy Bajki dla dorosłych pojawiały się na antenie. Narratorem był 
Jan Kobuszewski, a w rolach głównych występowali: 
Halina Kowalska, 
Lech Ordon, 
Kazimierz Wichniarz. Program emitowano od 1971 roku, przez siedem lat.
Od 1971 roku był szefem rozrywki w TVP. 
J. Rz.: To był mój najgorszy okres. Przestałem praktycznie reżyserować, tylko zajmowałem się kierowaniem. Poprosiłem prezesa 
Szczepańskiego, aby mnie zdjął z tego stanowiska. Przychylił się do mojej prośby i… w 1973 roku zostałem zastępcą głównego reżysera TVP. Znowu zacząłem dużo pracować, kontynuowałem realizacje starych programów. Przygotowywałem też gigantyczną produkcję 
Dobry wieczór – tu Łódź. Reżyserowałem także festiwale w Opolu, Zielonej Górze i Sopocie. 
T.G.: Pracując już w telewizji, od początku lat 60. robił także filmy. M.in. o 
Wojciechu Młynarskim i 
Czesławie Niemenie. Na fabułę czekał kilkanaście lat. Wtedy zgłosił się do niego 
Ludwik Starski, scenarzysta, i poprosił, aby zainteresował się jego scenariuszem 
Hallo, Szpicbródka. Pracowali razem, a do realizacji dołożyli mu 
Mieczysława Jahodę. 
J. Rz.: Bali się, czy dam sobie radę jako reżyser filmowy. Mietek zajął się stroną plastyczną, kostiumami. W roli głównej obsadziłem 
Piotrka Fronczewskiego. Zagrali też m.in. 
Gabriela Kownacka, 
Ewa Wiśniewska, 
Irena Kwiatkowska, 
Wiesław Michnikowski, 
Jan Kobuszewski, 
Bohdan Łazuka. 
T.G.: Film do dziś jest chętnie oglądany, a wspaniały numer prawie 70-letniej wówczas 
Ireny Kwiatkowskiej jako tancerki na emeryturze prowadzącej w teatrze bufet (
Nogi, nogi roztańczone) należy do największych w karierze aktorki.
W swojej karierze zrealizował wiele programów za granicą. Za największy sukces uważa widowisko 
Le Grand Music Hall de Varsovie w paryskiej Olimpii w 1966 roku. Potem w Olimpii reżyserował jeszcze kilka razy. Przygotowywał też wielkie przedsięwzięcia estradowe w Sender Preis Berlin w Berlinie Zachodnim, a także programy dla telewizji wschodnioniemieckiej i szwedzkiej.
Po sukcesie 
Hallo, Szpicbródka zwrócił się z prośbą do 
Krzysztofa Teodora Toeplitza, aby na bazie życiorysu 
Hanki Ordonówny napisał scenariusz do filmu. I tak powstał film 
Miłość ci wszystko wybaczy. Zdjęcia zakończono jeszcze przed wprowadzeniem w kraju stanu wojennego, ale na premierę trzeba już było czekać do lutego 1982 roku. Miesiąc później opuścił TVP. 
J. Rz.: W zasadzie sam odszedłem, bo wcześniej nie zgodziłem się na weryfikację i poprosiłem, aby mnie wyrzucono. Zawieźli mnie więc do prezesa 
Władysława Loranca, chcieli ubrać w mundur. W końcu odszedłem za obopólną zgodą, ale pod warunkiem, że dopilnuję uruchomienia Teatru Rozrywki w Chorzowie, który był własnością TVP. Zgodziłem się. Utworzono tam szkołę estradową. I tam przyjęto m.in. maturzystę 
Janusza Józefowicza. To bardzo zdolny człowiek. 
T.G.: Nie miał szlabanu na twórczość. Przygotowywał wiele programów rozrywkowych. W lutym 1983 roku zakończył zdjęcia do Lat dwudziestych, lat trzydziestych. Po kilku latach, chcąc oderwać się od tego filmu, a w sumie od epoki okresu międzywojennego, postanowił nakręcić komedię wojenną. 
J. Rz. Pomysł pochodził bodaj od 
Michała Komara. Do gustu przypadły mi sceny kaskaderskie. I tak powstała 
Misja specjalna. Film był sukcesem, i to nie tylko artystycznym, ale i finansowym. 
T.G.: Niestety, jak się później okaże, była to ostatnia jego realizacja filmowa. Mistrz od rozrywki znalazł się na artystycznym aucie.
W 1988 roku napisał nowelę 
Czerwona kurtyna. Z prośbą o napisanie scenariusza zwrócił się do 
Jerzego Stefana Stawińskiego. 
J. Rz. Niestety, w Polsce doszło do przemian, zmieniły się warunki finansowania produkcji filmowej i zabrakło mi na to pieniędzy Bo otrzymałem co prawda od Komitetu Kinematografii 20-30 procent, ale resztę musiałem pozyskać od sponsorów. Mnie to się jednak nie udało. I zostałem na lodzie. 
T.G.: Miał także bardzo dobry scenariusz 
Ryszarda Marka Grońskiego. Na serial. Zostawił go kilka lat temu u jednego z producentów i od tego czasu nic się nie dzieje.
Już w nowej Polsce realizował kilka programów rozrywkowych. M.in. 
Czar par z 
Bożeną Walter. 
J. Rz.: Generalnie dla telewizji robiłem trochę programów, ale to wszystko. Brakowało mi pracy i wciąż brakuje. Choć dziś już tak przyzwyczaiłem się do lenistwa, że trudno byłoby się pewnie zmobilizować. 
T.G.: Nie pracuje już od dziesięciu lat. Od dziewięciu jest na emeryturze. Ostatnim programem, który zrealizował, był show 
Grażyny Brodzińskiej. 
J. Rz.: Wyemitowano ten program tylko raz. I nie wiem, dlaczego go nie powtarzają. To by się podobało. I nie tylko starszym, ale i młodym widzom. 
T.G.: Jego zdaniem brakuje filmów i widowisk muzycznych. Niestety, jak podkreśla, nie ma chętnych do sponsorowania tego typu przedsięwzięć. 
J. Rz.: A to dałoby przecież duże pieniądze. Jednak duże pieniądze trzeba najpierw zainwestować. 
T.G.: Podkreśla, że wszystko zależy od decydentów. 
J. Rz.: Niestety, to oni mają wpływ na produkcję filmową i festiwale. Film muzyczny jest filmem drogim. Tam nie może wystąpić czterech, pięciu aktorów. Potrzebny jest balet, orkiestra, kostiumy. To wszystko kosztuje. A na to nie ma pieniędzy. 
T.G.: Podczas całej naszej rozmowy czuć, że jest rozżalony, odrzucony, niechciany. Przyznaje, że czuje żal do losu. 
J. Rz.: Wszak mógłbym jeszcze coś zrobić, tworzyć. W tym, co zrobiłem, czuję się spełniony, nie mogę narzekać. Ale czegoś brakuje do pełnej satysfakcji. 
T.G.: Z taką wiedzą, talentem i zamiłowaniem mógłby stworzyć własny Teatr. Ale nie chce. 
J. Rz.: To nie dla mnie. Telewizja i kamera były mi zawsze najbliższe. Marzyłem o kolejnym filmie. I dalej o tym marzę. 
Z 
Januszem Rzeszewskim rozmawiał 
Tomasz Gawiński
„Angora”