Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Recenzje
ID-002331.doc
 
1970-08-23
Skąd my się znamy? - z „Karuzeli”
 
Trudno jest prezentować czytelnikowi książkę, o której już wiadomo, że znika z księgarskich półek, że wstępnym bojem zdobyła sobie odbiorcę. Pisać krytycznie – to występować przeciwko czytelniczej rzeczywistości, która książkę zaaprobowała.
W wypadku tomu humoresek Adama Ochockiego sprawa jest jeszcze bardziej kłopotliwa. Książka nie tylko jest dobra, nie tylko zaaprobowana przez czytelnika, ale jeszcze na dodatek, wesoła i zajmująca. Jakże więc dokonywać skomplikowanych operacji krytycznych, jakże przeprowadzać semantyczno-logiczne rozbiory tekstu, który w założeniu autorskim ma bawić, śmieszyć?
Humor opowiastek Ochockiego to humor bezpretensjonalny, prosty – adresowany do szerokich kręgów czytelników. Dlatego też autor operuje często – gęsto potoczną „odzywką”, popularnym zwrotem z codziennego języka – wpisując je w sytuacje codzienne i w swojej codzienności zabawne.
Jeśli nawet w jakiejś humoresce konstrukcyjny szkielet jest raczej wątły, to autor ów błahy szkielet obuduje taką ilością zabawnych obserwacji i spostrzeżeń podanych lekko i dowcipnie, że historyjka nabiera autentycznych rumieńców. Jest to zasługa sprawnego warsztatu i „dziennikarskiego oka” autora.
Dobrze się stało, że w tomie Skąd my się znamy? znalazły się także tłumaczenia humoresek Awerczenki, Zoszczenki, Ilfa i Pietrowa, Michalkowa… Typ humoru prezentowany przez Ochockiego jest bowiem bardzo bliski – chciałoby się rzec – pokrewny satyrykom rosyjskim. Dzięki temu zestawieniu czytelnik łatwo dostrzeże rodowód i tradycje tej bezpretensjonalnej satyry osadzonej tak mocno zarówno w realiach codziennego życia jak i w warstwie zdrowego, ludowego humoru.
Nie dziwi mnie zatem czytelnicza akceptacja książki i myślę, że rzecz nie w „telewizyjnym” tytule tomu – choć jak wiadomo – Ochocki był współautorem tej satyrycznej audycji. Po prostu zarówno w telewizji jak i na kartach książki autor pozostaje wierny określonemu typowi humoru. A, że jest to humor wyrosły z gleby codzienności – nic dziwnego, że tak łatwo trafia do odbiorcy.
Satyryczna książka Adama Ochockiego przypomina nieco „Karuzelę”. To oczywiście normalne – bowiem autor od lat kilkunastu jest sekretarzem redakcji tego popularnego pisma.
Ale mam na myśli co innego. Otóż Skąd my się znamy? zawiera oryginalne humoreski Ochockiego, zawiera tłumaczenia, zawiera wiersze a na dodatek rysunki Karola Baranieckiego. Słowem – jest to jak gdyby „Karuzela”, tyle, że mająca ponad 170 stron i za dumpingową cenę 12 zł. (Osiem stron „Karuzeli” – 2 złote). Żeby jednak Czytelnikowi zapewnić maksimum rozmaitości, Ochocki włączył do swej książki trzy dowcipne i ciekawe wspomnienia – felietony, objęte wspólnym tytułem Goworit Moskwa.
Myślę, że tego rodzaju „mozaikowa” konstrukcja książki jeszcze bardziej podnosi jej czytelnicze walory. W sumie – dwie godziny zabawnej lektury i zdrowego śmiechu… Z kogo? Pisze o tym Ochocki:
„Chociaż klaszczecie mi zgodnie w dłonie
I śmiech wasz donośnie dźwięczy.
Każdy z Was myśli, to nie o nim,
Za to już mogę zaręczyć!”
Ale tak naprawdę jest to satyra po trosze także na każdego z nas. Śmiejmy się jednak – a może właśnie dlatego, bowiem mądrość polega również na tym, aby umieć się śmiać z własnych śmiesznostek.
 
Jerzy Wilmański
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002332.doc
 
1970-12-27
Pogoda naszego ducha
Adam Ochocki: Skąd my się znamy?
Wydawnictwo Łódzkie, 1970 r.
 
Istnieje coś, co nazywa się czarną magią i co było zawsze uznawane za przestępstwo przez wszystkie autorytety teologiczne. Ale istnieje biała magia, dozwolona i zabawna – oglądamy ją przecież w cyrku.
Istnieje też coś takiego jak czarny humor. Czarny humor powstaje wtedy, gdy śmiejemy się pozornie, w gruncie rzeczy jednak boimy się bardzo. Czy istnieje jednak biały humor, to znaczy humor pozbawiony lęków i niepokojów? Tak, taki humor zawiera w sobie twórczość satyryczna Adama Ochockiego. W satyrach Ochockiego kryje się bowiem troska o to, żeby wszystkich uszanować i wszystkie tematy odpowiednio omówić. Jeżeli się natomiast kogoś wyśmiewa – to dobrze mu tak. Z reguły jest to bowiem ktoś, kto powinien zapłacić mandat, dostać kilka lat z zawieszeniem lub zostać wyrzuconym z pracy. Do kategorii wyśmiewanych należą także ci, którzy są niezaradni, przygłupiaści (np. młodzi poeci), mazgajowaci i wszyscy ci, którzy nie wzbudzają poszanowania lub obawy.
Nie miejmy jednak pretensji do autora, jeżeli śmiać się nie będziemy z jego utworów. Raczej zadumajmy się nad tym, jakie są one pożyteczne. A gdy pomyślimy sobie, że wszystko to, co jest tam wyśmiane, zniknęłoby z naszego życia, to na pewno uśmiech powróci na nasze oblicza. Stan taki byłby rajem z wielu względów. Nie ostatni byłby fakt, że w tych okolicznościach znikłaby potrzeba pisania takich utworów satyrycznych.
W tomie znajdują się też tłumaczenia radzieckich tekstów satyrycznych. Chociaż satyryk, podszedł Ochocki do tłumaczeń poważnie i wygrał: w efekcie otrzymujemy sporą porcję dobrej zabawy.
 
Maciej Szybist
„Życie Literackie”
 
 
 
 
 
 
ID-002333.doc
 
1978-07-12
Alarm w piekle po rosyjsku
 
Nakładem wydawnictwa „Prawda”, w ramach biblioteki „Krokodyla” w Moskwie ukazała się książka Adama Ochockiego pt. Triewoga w adu (Alarm w piekle), zawierająca 26 humorystycznych opowiadań, felietonów i parodii literackich. Nakład tomiku – 225 tysięcy egzemplarzy. Książka Adama Ochockiego ozdobiona jest rysunkami Jurija Ganta , karykaturą autora w wykonaniu Karola Baranieckiego, a przekładu tekstów dokonał znany satyryk radziecki Naum Łabkowski. Na marginesie tej informacji nasuwa się nam następująca uwaga: czy nie byłoby wskazane, aby i u nas nakładem „Karuzeli” mogły się ukazywać podobne, tanie i przystępne tomiki naszych satyryków? Dodajmy, że we wspomnianej bibliotece „Krokodyla” wypuszcza się na rynek co miesiąc jeden tytuł, który natychmiast bywa rozchwytywany.
 
(jk)
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002334.doc
 
1980-06-29
Zwierzenia reportera
 
Łódzka literatura faktu wzbogaciła się o nową, bardzo interesującą pozycję. Jest nią barwnie i żywo napisana książka wspomnieniowa Adama Ochockiego - Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę. Tytuł jest długi, ale skromny. Wspomnienia Ochockiego dotyczą bowiem nie tylko spraw ściśle dziennikarskich, ale są znacznie bogatsze. Mówią w ogóle o Łodzi lat międzywojennych, co zresztą zrozumiałe. Młody reporter wędrował przecież po mieście, poznawał sprawy i ludzi z różnych kręgów - i nie tylko o dziennikarstwie opowiada teraz po latach. Wspomnienia Ochockiego są nader interesującym przyczynkiem do dziejów Łodzi. Autor przypomina wiele zapomnianych wydarzeń, przywołuje wiele postaci z łódzkiego Parnasu, - jego książka roi się od anegdot, faktów, dat i szczegółów. Jest to lektura znakomita - wyczuł to doskonale wydawca ustalając nakład książki na 20 tys. egzemplarzy. Książka zresztą zniknie błyskawicznie z półek księgarskich - zaleca się bowiem lekkością stylu, zaludniona jest mnóstwem postaci i tylko szkoda, że wydawca nie zaopatrzył jej w indeks nazwisk.
Współczesny czytelnik nie zdaje sobie absolutnie sprawy z tego, jakimi prawami rządziło się przed laty dziennikarstwo. Ten egzotyczny dzisiaj świat, odkrywa przed nami Adam Ochocki. W wielu sprawach relacja autora jest bezcenna. Któż po latach będzie wiedział o tych wszystkich topograficznych i personalnych szczegółach rozsianych na kartach wspomnień Ochockiego. Egzotyka, dowcip i lekkość stylu są największymi walorami tej książki. /…/
 
Jerzy Wilmański
"Odgłosy"
 
 
 
 
 
 
ID-002335.doc
 
1980-07-06
Labirynt wspomnień
 
Łódzki satyryk i dziennikarz, Adam Ochocki przypomniał nam, że już pół wieku tyra w tej niewdzięcznej profesji. Dawnym dziennikarskim perypetiom spod znaku "Expressu Wieczornego Ilustrowanego" dedykował Ochocki książeczkę Reporter przed konfesjonałem, którą właśnie opublikowało Wydawnictwo Łódzkie. Urok dziełka zasadza się na umiejętnym złączeniu w egzotyczną jedność opisu dawnego stylu pracy dziennikarskiej ze smakowitym podszkicowaniem pleneru przedwojennej Łodzi. Reporter Ochocki prowadzi nas do zatłoczonych sklepików i kantorków kupieckich, melin szopenfeldziarzy, za kulisy wesołych teatrzyków. Mnóstwo pikantnych obserwacji z dziennikarskiego przedwczoraj, niebanalny serwis archiwalnych fotografii, zabawne typy i typki. Milionerzy i żebracy, zapaśnicy i aktorki, aferzyści i kokoty z przedmieść. Żadnej dydaktyki historiozoficznej, a przecież obraz jest sugestywny, potwierdzający naszą wiedzę o umarłym świecie. Umarłym, a jakże mimo to barwnym. Wszystko to za jedyne 36 zł! Niemal poniżej kosztów własnych.
 
Monika Wrzesińska
"Szpilki"
 
 
 
 
 
 
ID-002336.doc
 
1980-07-07
Reporter przed konfesjonałem
 
Adam Ochocki - łódzki dziennikarz, satyryk, tłumacz, autor wielu scenariuszy filmowych dla dzieci (popularny Zaczarowany ołówek) - obchodzi wkrótce jubileusz 50-lecia pracy dziennikarskiej i pisarskiej. Jako człowiek pełny zawsze inicjatywy, nie czekając, jaki z tej okazji upominek ofiarują mu jego najbliżsi, Adam Ochocki złożył sam sobie atrakcyjny i dla niego, i dla jego czytelników, jubileuszowy prezent w postaci… własnej książki, którą napisał pt. Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę.
Ochocki, pracownik przedwojennej gazety łódzkiej "Express Ilustrowany" (rozchodzącej się w dwudziestu prawie mutacjach po całej Polsce) wiele wspomnień poświęca swoim redakcyjnym kolegom, przypominając zakulisowe sprawy redakcyjne, stosunki i warunki, w jakich robiło się wówczas gazetę. Nie zawęża jednak tematu wyłącznie tylko do tej tematyki. Znajduje również sposobność, ażeby omawiając - i to bardzo plastycznie - specyfikę przedwojennego dziennikarstwa łódzkiego, przedstawić niepowtarzalny koloryt i egzotykę dawnej Łodzi, w której się urodził i wychował. Tak więc książka jego zainteresuje nie tylko historyka dawnej łódzkiej prasy, lecz również badacza obyczajowości i stosunków społecznych dawnej Łodzi, której autor poświęcił takie rozdziały jak: Zawody, które umarły, Golfy z Afryki, Najpierw był weksel, Taniec widm itd. Walorem książki, obok zestawienia ciekawych faktów i wydarzeń, jest bogaty język zabarwiony właściwym Ochockiemu humorem. Zabawna jest na przykład historia pewnego wywiadu, który podaję w skrócie: Kiedy Gierogij Cziczerin, pierwszy komisarz ludowy spraw zagranicznych Związku Radzieckiego przejeżdżał przez Łódź, policja, w obawie przed zamachem, obstawiła Dworzec Kaliski i nie przepuszczała nikogo. Jednakże reporter "Expressu" porozumiał się z pikolakiem dworcowego bufetu, który za pewnym wynagrodzeniem pożyczył mu swój biały kitel. Kiedy wioząca Cziczerina salonka wjechała na peron, dziennikarz trzymając w ręce tacę z nakryciem i wołając "Herbata dla pana komisarza!" nie zatrzymany przez nikogo dotarł do Cziczerina i nawiązał z nim kontakt… Książka napisana jest z sentymentem dla dawnej Łodzi, szczególnie rozjaśniającym rozdział pt. Najpiękniejsza pamiątka poświęcony Julianowi Tuwimowi.
 
Mieczysław Jagoszewski
"Dziennik Popularny"
 
 
 
 
 
 
ID-002337.doc
 
1980-07-08
Dawnych wspomnień czar
 
Po tomiku satyrycznym Skąd my się znamy?, który cieszył się dużą popularnością wśród czytelników, ukazała się również nakładem Wydawnictwa Łódzkiego - kolejna książka Adama Ochockiego zatytułowana Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę. Do tego tytułu dodam jeszcze, że rzecz tyczy robienia gazet w Łodzi, jako że autor jest łódzkim dziennikarzem, którego start zawodowy przypadł na lata trzydzieste naszego stulecia. Lata burzliwe, niespokojne, obfitujące w zmieniające się niczym w kalejdoskopie wydarzenia polityczne nabrzmiałe od społecznych i narodowościowych konfliktów, wynikających głównie z nieustabilizowanej sytuacji gospodarczej. Dla obecnego pokolenia łodzian, książka Ochockiego jest łatwo strawną, bo pisaną żywo i z dużym poczuciem humoru, skarbnicą wiadomości na temat życia przemysłowo-handlowego molocha, jakim było nasze miasto. Kolejne rozdziały mienią się barwami najrozmaitszych wydarzeń, tkanych na kanwie dawnej topografii Łodzi. Ożywają w pamięci nazwy ulic, urzędów, sklepów, kin, teatrów i kawiarń. Przypominają się znane dziś tylko z pisanych i ustnych przekazów postacie fabrykantów, kupców, słynnego Ślepego Maksa, głośnych aktorów i zapaśników, a na tym tle zakwita serdeczną nutą wspomnienie o Tuwimie. Ale przede wszystkim autor wskrzesza w swych wspomnieniach osobistości dziennikarskiej braci, która, choć nieliczna, dzielnie starała się sprostać potrzebom rynku czytelniczego. Taka np. spółka z ograniczoną odpowiedzialnością "Republika" wydawała 13 stałych tytułów - w tym cztery codzienne, osiem tygodników i jeden rocznik, zatrudniając przy tej machinie 26 dziennikarzy. Był wśród nich, wówczas początkujący reporter, Adam Ochocki, a także filar wielu pism "Republiki", niezrównany autor tak czytanych do dziś przecież powieści odcinkowych, Mieczysław Jagoszewski, którego znamy od lat z łamów "Dziennika Łódzkiego", obecnie "Dziennika Popularnego". Ileż to razy namawiano go do pisania wspomnień! Może więc teraz zachęcony przykładem młodszego kolegi zechce pan, Drogi Mieczysławie, dorzucić garść własnych przeżyć i refleksji na temat tamtych czasów. Tak niewiele jest przecież publikacji dotyczących dziejów prasy i dziennikarstwa w Polsce, a regionalnego czasopiśmiennictwa w szczególności. A już najmniej ujmowanych w sposób tak atrakcyjny i zachęcający do czytania jak to uczynił właśnie Adam Ochocki. Przypomnieć się w tym miejscu godzi, że historia poszczególnych okresów prasy polskiej to równocześnie historia narodu, pisana na gorąco i odzwierciedlająca wszystkie sprawy, jakimi w danych epokach społeczeństwo żyło. Publikacje dziennikarzy, w odróżnieniu od zobiektywizowanych dzieł historyków, mają zazwyczaj walor osobistego widzenia rzeczy, a często poparte są rzeczywistym uczestnictwem w opisywanych wydarzeniach. Stąd bierze się popularność tzw. literatury faktu, uprawianej głównie przez dziennikarzy. Daje ona czytelnikom bliższy obraz zdarzeń i ludzi biorących w nich udział, zwłaszcza, jeśli idzie o odległe w czasie czy przestrzeni zjawiska. Tego rodzaju wrażeń dostarcza nam książka Ochockiego, będąca osobistym zapisem utrwalonych w pamięci faktów z nie tak znowu dalekiej przeszłości, ale należących już do epoki, która minęła bezpowrotnie.
 
Lucyna Hoszowska
"Express Ilustrowany"
 
 
 
 
 
 
ID-002338.doc
 

1980-07-11
Dawnych wspomnień czar
 
Adam Ochocki zadebiutował w 1930 r. jako reporter w łódzkiej agencji "Polpressu", potem pracował w tamtejszym "Expressie Wieczornym Ilustrowanym". Teraz to wszystko opisał, jego Reportera przed konfesjonałem (Wydawnictwo Łódzkie) czytałem niczym diariusz z średniowiecznej ekskursji do kraju Papuasów. Poczucie egzotycznej odmienności życia i spraw tym jest przy tym silniejsze, że Ochockiemu obca jest poza historiozofa, on nie pozuje nawet na stylistę. Ochocki po prostu uroczo sobie bajdurzy: "Doliniarz mógł operować tylko w kieszeniach, szopenfeldziarz w sklepach, klawisznik składał wizyty w mieszkaniach, przy czym ci, co obrabiali je na tzw. "skok", nazywali się szpringerowcy, a ten co wynosił stamtąd cudzy dobytek z samego rana, nazywał się gitmorgenbiter…" I tak dalej, i tak dalej. Autor prowadzi czytelnika na ulicę Zgierską, gdzie tłoczyły się małe sklepiki z taniutką konfekcją. Potem do "Kokolobolo" na rogu Piłsudskiego, gdzie w szynku królował "Ślepy Maks", likwidator niewykupionych weksli, które zamieniał na gotówkę, niezawodną metodą "dusiciela" (ha!). Potem do drewnianego pawilonu w parku Staszica, gdzie varieté grało rewię Hallo, łodzianki. Potem na Ewangelicką, gdzie chodzeniem po murach czteropiętrowej kamienicy popisywał się człowiek-mucha. "Człowiek-mucha, co dupą rucha" notuje skrupulatnie Ochocki komentarz łódzkiej gawiedzi. Bo Ochocki to pedant. A prowadzi nas w te wszystkie miejsca właśnie z pedanterii. Bo pisze o pracy ówczesnego reportera, a taki był chleb codzienny człowieka, który za wiersz wydrukowany przez macierzystą gazetę notki inkasował 4 grosze. Oh, były też sekundy wielkości. Ochocki odnotowuje przygody dziennikarza z "Republiki", który przez kordony policyjne na łódzkim dworcu przedarł się w przebraniu pikolaka do kolejowej salonki, w której siedział radziecki komisarz ludowy Cziczerin. "Moi szefowie polecili mi przeprowadzić z panem interwiew na temat sytuacji politycznej - rzekł pikolak. "A moi - odrzekł minister - zabronili udzielać takich wywiadów. Ale mogę z panem porozmawiać na temat wpływu mesjanizmu na twórczość Juliusza Słowackiego". Przyznając, iż żurnalista w owym właśnie momencie dowiedział się o istnieniu Towiańskiego, Ochocki dokumentuje, że jest nie tylko pedantem, ale i kronikarzem uczciwym. Jego rzetelność tkwi w tym, że stwierdza wyjątkowość sytuacji, w których dawny dziennikarz polski mógł stykać się z polityką przez wielkie "P". Może dlatego częściej stykał się z życiem przez małe "ż"?
Reporter przed konfesjonałem to pouczający podręcznik inwencji dziennikarskiej. A przy okazji to równie pasjonujący przewodnik po umarłym świecie małych szwindelków, smuteczków i zabaw i oszukiwanie złego losu. Ochocki przypomina prawdziwy pejzaż nieistniejącego dziś miasta, któremu na imię było Łódź. Złudzenie podobieństwa z dzisiaj przekreślają do reszty stare fotografie, jakie autor dołączył przy końcu swej książki. Po Piotrkowskiej drepta zgięty w pałąk tragarz, na brudnym podwórku tłoczą się brudne dzieci wokół kataryniarza, sprzedawca zachwala "eleganckie krawaty w paseczki i kraty!", w garkuchni dla bezdomnych wytworne damule z jakiejś charytatywnej komisji cedzą wasserzupkę, sprawdzając jej wątpliwy smak. Martwy pejzaż. Właściwie żyje już tylko w pamięci nielicznych. Czy umrze wraz z nimi? Bo przecież faktyczna żywotność wspomnień zdeterminowana jest w tymże stopniu ich obiektywną atrakcyjnością, co sugestywnością wspominających. Oni są strażnikami przeszłości. Tylko nieliczni potrafią narzucić jej wizje tym, co sami nie świadkowali. Wydaje mi się, że ten wielki dar dany jest skromnemu dziennikarzowi z Łodzi, Adamowi Ochockiemu..
 
Witold Filler
"Perspektywy"
 
 
 
 
 
 
ID-002339.doc
 
1980-08-10
Spowiedź reportera
 
Nakładem Wydawnictwa Łódzkiego ukazała się książka pt. Reporter przed konfesjonałem. Podtytuł ,…czyli jak się przed wojną robiło gazetę wyjaśnia resztę. - Reporter… to zbiór wspominków z tamtego czasu spisanych z pamięci ale i wzbogaconych szczegółami z późniejszych - już po latach - rozmów uczestników tych dziennikarskich trudów. Do autora - Adama Ochockiego - czytelników właśnie "Tygodnia" nie trzeba przekonywać. Zamieszczaliśmy - nieco przykrojone do naszych możliwości - fragmenty tej obecnie już książki i były one zawsze pozycją poszukiwaną i chętnie czytaną. Reporter przed konfesjonałem to obraz przedwojennej łódzkiej prasy, głównie "Expressu Wieczornego Ilustrowanego" ale i szerzej - "Republiki", spółki prasowej, wydawcy 13 stałych tytułów, w tym tak masowo popularnych w tym czasie jak "Co Tydzień Powieść", "Panorama", czy wychodząca już wtedy "Karuzela", w sercu melomanów tego gatunku zapisana ustawicznymi przygodami Pata i Patachona (przechrzczonych już po wojnie, na innych łamach na Wicka i Wacka). Ustawiczne zabiegi około funkcjonowania tej machiny wydawniczej i utarczki o zdobycie, zafascynowanie i utrzymanie czytelnika to właśnie główna osnowa i nić przewodnia Reportera. Chociaż autor, jako zawodowy dziennikarz, ze zrozumiałych względów tę właśnie "branżę" odmalowuje najszerzej, jest przecież jego książka przy okazji całą kopalnią wiedzy obyczajowej o tamtych czasach, bogato naszpikowaną anegdotami, wierszem lub piosenką łódzkiej ulicy, ówczesnymi "kawałami" i rozmówkami, jakich dziś nikt już nie prowadzi, bo wyszły ze zwyczaju i języka a wtedy należały do zwykłego kolorytu i stylu życia. Pokazuje Reporter… Łódź - wielkie choć szare miasto fabryk i fortun, ale i licytacji, podpaleń z wyrachowania, plajt i samobójstw fabrykantów, miasto ruchliwych drobnych kupców przebiegłych i wciąż zabieganych, żeby żyć zamożnie i z mieszczańskim rozmachem ("Co dzień dokładam do interesu! To z czego pan żyje? Z czego? W niedziele i święta sklep jest zamknięty i z tego właśnie żyję!"). Przy tym jednak miasto lombardów, bezrobocia i bezpłatnych garkuchni, półświatka, gromady tanich teatrzyków, kabaretów i rewii, i pierwszych kin, z kinem "Corso", gdzie królowali Eddie Polo i Tom Mix. Pokazuje umarłe już zawody, np. "ostrzegacza" najmowanego przez zamożnych mieszczan, który szedł przed chlebodawcą ulicą i wołał: "Uwaga, idzie się, idzie się!" - dzięki czemu okoliczni mieszkańcy wstrzymywali się na chwilę z wylewaniem nieczystości za okno, co było tam zwyczajem normalnym. Albo zawód "zapowiadacza" nieodzowny w kinie niemym (-Teraz państwo widzą jak nasz bohater idzie do domu. O, wstępuje na schody, otwiera drzwi, a oto na spotkanie wychodzi teściowa z wałkiem). Pełno tu dziwolągów tego miasta, ale i tamtych czasów i tamtej epoki, a z lokalnych osobliwości: najwyższy policjant - dwa metry i cztery centymetry, i najgrubszy łodzianin (145 kg) popularnie zwany "spuchlakiem". Adam Ochocki to dziennikarz niejako od urodzenia - jako 17-latek wszedł do tego fachu przez ówczesną agencję "Polpressu" a stamtąd do "Expressu", gdzie pozostał już do wybuchu wojny i gdzie znów po wojnie wrócił. Od 1957 r. sekretarz redakcji "Karuzeli" i autor-satyryk, Reportera traktuje serio i jeśli można się w nim domyślić również tej właśnie przeszłości autora to nie przez styl, a przez kąt obserwacji zapewniający książce bogactwo szczegółów zabawnych i trochę plotkarskich, a może po prostu podanych w tonie plotki i przez to gwarantujących tej przecież serio lekturze czytelniczą atrakcyjność. Choć klasyczna beletrystyka nie przeżywa się (jak twierdzą niektórzy), to przecież właśnie autentyki są poszukiwane najchętniej. Reporter przed konfesjonałem to książka dla wszystkich tych, którzy znajdą w niej kawał własnego życia, i tych młodszych, którzy obraz tamtych lat budują tylko z lektur. Jako reanimator klimatu tamtych czasów jest Reporter… pozycją niezawodną.
 
Janusz Przybysz
"Tydzień", Poznań
 
 
 
 
 
 
ID-002340.doc
 
1980-09-14
Adam Ochocki
 
Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę
Wydawnictwo Łódzkie, 1980 r.
 
Nie każdy uczestnicząc w życiu jakiegoś środowiska, czy grupy potrafi swe bezpośrednie obserwacje zamienić w ciekawą dla innych refleksję, nadać swym doświadczeniom formę frapującego opisu uwzględniającego specyfikę zdarzeń i sytuacji. Jeszcze trudniej zdobyć się na relację tyczącą się nie wypadków ekstremalnych a zdarzeń nieomal codziennie się powtarzających, typowych. Nie znaczy to jednak, iż nie interesuje nas tzw. życie codzienne, zwłaszcza w odniesieniu do minionych okresów historycznych. Można nawet stwierdzić, iż ten aspekt przeszłości cieszy się olbrzymią popularnością wśród czytelników.
I właśnie wspomnienia Adama Ochockiego, sprawnie posługującego się piórem dziennikarza - reportera prasy łódzkiej lat trzydziestych, zdają się wychodzić naprzeciw takiej ciekawości. Z racji zawodowej specjalizacji autor poznał gruntownie swoje miasto. Przemierzając kilometrowe trasy w poszukiwaniu odpowiednich dla swojego pisma informacji zaglądał do różnych dzielnic, stykał się z najrozmaitszymi środowiskami, poczynając od społecznego marginesu, na miejscowych notablach i intelektualistach kończąc. Z bliska przyglądał się funkcjonowaniu zarówno wielkiego przemysłu, jak i rzemiosła, usług, stosunkom handlowym. Odwiedzał szpitale, w których udzielano pomocy niefortunnym akrobatom ulicznym i połykaczom żyletek. Zaglądał do skupiających ciekawą i zróżnicowaną publiczność kawiarni, teatrów, rewii, cyrków.
Jest też A. Ochocki wspaniałym przewodnikiem po bardzo mało dotąd znanym łódzkim środowisku dziennikarskim międzywojennego dwudziestolecia. Wtajemnicza w kulisy życia "Republiki" - jednego z największych ówczesnych koncernów prasowych. Przybliża obraz stosunków prasowych w Łodzi, warunków w jakich pracowali i ścierali się miejscowi dziennikarze.
W sumie książka bardzo ciekawa tak dla profesjonalistów - historyków, jak i dla czytelników, którzy chcieliby się dowiedzieć czegoś nowego o, jakże odmiennym od dzisiejszego, życiu wielkiego ośrodka przemysłowego sprzed blisko już połowy wieku.
 
Tomasz Nałęcz
"Kultura"
 
 
 
 
 
 
ID-002341.doc
 
1980-MM-DD
Przygody reportera łódzkiej gazety
 
Obszerne fragmenty wydanych niedawno wspomnień Adama Ochockiego, reportera łódzkiej przedwojennej gazety, publikowane były na łamach "Prasy Polskiej" i z tej racji nie wymagają szerszej prezentacji. W serdecznym liście, załączonym do sygnalnego egzemplarza, autor wyznaje, iż są one książką jego życia. Wkrótce rozpoczyna bowiem 50. rok pracy w zawodzie dziennikarskim. Wystartował rzeczywiście bardzo wcześnie, nie mając tytułu magistra i żadnych doświadczeń. Jako 17-letni chłopiec zgłosił się - korzystając z protekcji znanego już w środowisku brata - do lokalnej agencji "Polpressu". Jej naczelny redaktor, Stanisław Nower-Jasiński, nie owijał sprawy w bawełnę: - "Płacimy po półtora grosza od wiersza za każdą wydrukowaną w prasie wiadomość pochodzącą z serwisu naszej agencji. Gdy pięć gazet zamieści tę samą informację, otrzyma pan pięć razy większą wierszówkę. W drodze wyjątku panu będę płacił po dwa grosze, ale to między nami…"
I tak się zaczęło. W swej pierwszej redakcji Adam Ochocki nie zagrzewał jednak długo miejsca. Nie cieszyły go agencyjne michałki. Marzył o znacznie rozleglejszym polu działania. Zdobycie niecodziennej rewelacji o tym, jak łódzki przemysłowiec Kleinman przegrał w karty cały dobytek i żonę, odegrało niepoślednią rolę w dalszej karierze dziennikarskiej. Zaangażował go natychmiast, prawie że telefonicznie, naczelny redaktor "Expressu Ilustrowanego" Władysław Polak.
Wydawcą tego pisma było przedsiębiorstwo prasowe, zaliczane w latach trzydziestych do największych w Polsce. Spółka, na której czele stał zajmujący prorządowe stanowisko przemysłowiec Maurycy Poznański, wykazywała dużo inicjatywy. Jej główny dziennik "Republika", redagowany pod hasłami liberalizmu, liczył na bardziej wyrobionych czytelników, natomiast "Express Ilustrowany" o charakterze sensacyjnym, a nawet - jak twierdzi Andrzej Paczkowski - brukowym, na szerszą klientelę. I faktycznie rozchodził się masowo - dzięki licznym mutacjom - niemal w całym kraju, osiągając nakład w wysokości ćwierć miliona egzemplarzy.
Właśnie dzieje owego wydawnictwa, niepowtarzalną egzotykę Łodzi, ludzi którzy odeszli, redaktorów, drukarzy, kolporterów, postanowił Adam Ochocki ocalić od zapomnienia. Spisując z dużym poczuciem humoru, z sentymentem, ale i rzetelnie przeżycia i przygody "pewnego młodzieńca", który w jakże odmiennych niż dzisiaj warunkach stawiał pierwsze kroki jako reporter", przedstawił jednocześnie barwnie, nie ukrywając niczego "jak się przed wojną robiło gazetę". Spółka z o.o. "Republika" wydawała 13 stałych tytułów, w tym cztery codzienne (licząc 20 mutacji "Expressu Ilustrowanego" jako jeden tytuł), 8 tygodników i jeden rocznik, a zatrudniała 26 dziennikarzy, czyli równo po dwóch na jedno pismo. Nic więc dziwnego, że "dziennikarze harowali od rana do obiadu, po dwugodzinnej przerwie wracali do biurek redakcyjnych, przesiadując przy nich nieraz do późnego wieczora. Rezygnowali z życia osobistego, z rozrywek kulturalnych, ale najważniejsze, że interes kwitł, przynosząc kokosowe dochody (…). Chodziło tu przede wszystkim, kto napisze szybciej, ciekawiej. Co rano naczelni gazet studiowali prasę i biada, jeżeli znaleźli jakąś ciekawą wiadomość, która nie znalazła się w ich gazecie. Sypały się wtedy kary, przeważnie pieniężne". Rywalizacja była zbyt ostra, aby w redakcji mógł utrzymać się dłużej urzędnik udający dziennikarza. Ustawiczne latanie po mieście niewiele przynosiło pożytku. W zagarnianiu wierszówki górowali ci, którzy potrafili telefonicznie dotrzeć wszędzie tam, gdzie działo się coś ważnego i rozporządzali budzącą podziw listą informatorów. "Często nawiedzają mnie sny o przedwojennej redakcji - pisze Adam Ochocki - i śni mi się jedno i to samo. Nie mam żadnego ciekawego materiału do gazety, jestem przygnębiony, nieszczęśliwy, a nade mną stoi redaktor Polak i wycina reprymendę, że jestem do niczego, że nic ze m nie będzie. Te sny są konsekwencją urazu, który pozostał mi na całe życie. Zbyt dużo w tamtych latach przeżyłem: niepewność jutra, brak stabilizacji w pracy, pełna determinacji walka o byt. Odcięty od dostępnych, naturalnych źródeł informacji, zmonopolizowanych przez starszych zasiedziałych kolegów, musiałem kluczyć po marginesach jak zając, szperać, węszyć, wychodzić naprzeciw zdarzeniom, nieraz je inspirować, żeby chociaż od czasu do czasu zdobyć sensację większego kalibru." Łódzcy wydawcy nie przebierali w środkach, uważając, iż wszystkie chwyty są dozwolone. Kiedy zecer "Republiki" dla kawału wytłoczył z matrycy rewers i awers niklowej pięćdziesięciogroszówki, odlał kilka monet ze stopu drukarskiego, a następnie wrzucił je do kotła, konkurencyjny "Głos Polski" wydrukował zajmującą cztery szpalty informację pt. Fabryka fałszywych pieniędzy w "Republice"! Zecerzy podrabiają monety obiegowe". Na ulicę Piotrkowską 49 skierowano ekipę policyjną z ekspertem od spraw menniczych i innymi fachowcami. Dochodzenie wprawdzie umorzono, ale właściciele "Republiki" musieli się gęsto tłumaczyć przed kim należy. Skandale w gazetach robiono w pewnym sensie na pokaz, dla reklamy i efektu, wywołania huczku wokół własnej osoby i swego pisma. Redaktor naczelny "Głosu Porannego" zarzucał np. publicznie Władysławowi Polakowi, że jego recenzje teatralne, umieszczane w "Expressie", są tendencyjne, z osobistych względów faworyzujące niektórych reżyserów i aktorów ("Jak długo siedziałeś, Władeczku w garderobie tej aktorki"). Polak nie pozostał dłużny i w liście otwartym zwracał się do adwersarza mające na imię Gustaw, per "Mój ty malutki Gutasku". Tak wyglądały czasami ówczesne polemiki prasowe. Adam Ochocki przyznaje szczerze, że polityka nie była jego najmocniejszą stroną: - "W pogoni za lokalnymi sensacjami i wierszówką traciłem z pola widzenia sprawy rzeczywiście ważne. Wydarzenia na świecie nie interesowały mnie specjalnie". Znał za to wszystkie dzielnice Łodzi, często przemierzał kręte uliczki Bałut, ulice szczególnej nędzy, gdzie na płocie wywieszono kiedyś ogłoszenie "Odstąpię swe łóżko od 8 wieczór do 6 rano", poznał dokładnie stosunki międzyludzkie w czasach, gdy wekslem posługiwano się jako pospolitym środkiem płatniczym, z przerażeniem obserwował na Górnej przebieg masowej eksmisji kilkunastu rodzin z czynszowych kamienic, której towarzyszyły złorzeczenia dorosłych i płacz dzieci: "Zdesperowani udali się całą gromadą na Doły i tam, na terenie cmentarza, wykopali jamy, powbijali kije, zawiesili płachty i rozbili namioty. Gdy żywi nie chcieli okazać im pomocy, poszukali jej u umarłych."
Jak słusznie ktoś zauważył, Adam Ochocki przypomniał w swej książce "prawdziwy pejzaż nie istniejącego dziś miasta, któremu też na imię było Łódź". Sugestywnie oprowadza nas autor po melinach łódzkiego półświatka, przedstawia jego króla "Ślepego Maksa", czyli Maksa Bornsteina, prezesa "stowarzyszenia dusicieli", a de facto egzekutora należności od opornych dłużników, zapoznaje z niepozornym szynkiem o groźnej nazwie "Kokolobolo", miejscu spotkań złodziejaszków, alfonsów i różnego rodzaju szumowin, tolerowanym przez policję, bo miała tu swoich kapusiów, zwiedza przybytki podkasanej Muzy: teatrzyki rewiowe "Gong", "Cocktail", "Bomba" i "Jar", śledzi "pyskówki" w Sądzie Grodzkim, gdzie znajdowały epilog sąsiedzkie nieporozumienia, bójki i pijackie awantury, wzbogacające kroniki miejscowych gazet, pojawiających się i znikających jak efemerydy; wszelkie rekordy pobiła zaś popołudniówka "Extra-Telegram", która wychodziła … dwa dni.
Wprawdzie Adam Ochocki nieopatrznie umiejscowił redakcję "Czasu" w Wilnie i popełnił kilka innych podobnych błędów, ale zebrał w swych wspomnieniach tyle interesujących faktów, ilustrujących funkcjonowanie sensacyjnej prasy w okresie międzywojennym, że wszystkie pomyłki można mu bez żalu wybaczyć.
"Przez dziewięć długich lat marzyłem skrycie o samodzielnym zredagowaniu gazety" - zwierza się Ochocki. I nadeszła taka chwila, lecz w jakich okolicznościach? We wrześniu 1939 r., kiedy szefowie zostawili wydawnictwo na pastwę losu, awansuje na naczelnego, samotnie trwając na placu, wódz bez żołnierzy: "Usiadłem przy biurku i zredagowałem pierwszą stronę. Linia Zygfryda przekroczona w siedmiu punktach… Kapitan Bajan bombarduje Berlin… Nasze wojska przechodzą do kontrataku… A Niemcy, atakując ze wszystkich stron, z lądu i powietrza, wdzierali się w głąb kraju." Ostatni rozdział, zamykający wspomnienia łódzkiego reportera, opowiada o następujących tragicznych wydarzeniach: o pierwszych dniach hitlerowskiej okupacji, o aresztowaniu i rozstrzelaniu - w pierwszej kolejności - kilku pozostałych w mieście dziennikarzy i o ucieczce autora - poprzez Warszawę - do Białegostoku. Wrócił do rodzinnej Łodzi dopiero po sześciu latach, zastając już w starej oficynie nowy, powojenny "Express" i sporo dawnych kolegów. Znowu rozpoczyna pracę jako dziennikarz, przeżywając inne emocje, kłopoty, wzruszenia i radości. Czekamy w związku z tym na dalszy ciąg dziennikarskich przygód Adama Ochockiego.
 
Zenon Wilczewski
"Prasa Polska"
 
 
 
 
 
 
ID-002342.doc
 
1980-12-18
Nowości spod znaku Wydawnictwa Łódzkiego
 
/…/ Przypomnijmy, że jest jeszcze w sprzedaży Adama Ochockiego Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę - zabawnych (i całkiem serio) opis perypetii reporterskich, czytany dzisiaj z pewnym zdumieniem, że tak się kiedyś mogło pracować i zarazem z pewnym przymrużeniem oka, które sam autor książki robi do czytelników. /…/
 
(H.C.)
"Głos Robotniczy"
 
 
 
 
 
 
ID-002343.doc
 
1980-MM-DD
Reporter z myszką
 
W witrynach księgarskich Łodzi ukazały się w ostatnich tygodniach egzemplarze nowej edycji Wydawnictwa Łódzkiego. Jest to książka Adama Ochockiego o nieco długim tytule: Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę. Jest parę powodów, dla których chciałbym czytelnikowi łódzkiemu szkice dziennikarskie Ochockiego zarekomendować.
Na początek może wysunę motyw pozornie najbłahszy, ale mający dla odbiorców bynajmniej niemałe znaczenie. Lektura Reportera przed konfesjonałem to dobra, odprężająca rozrywka. Ochocki, dziś już jeden z seniorów dziennikarstwa łódzkiego (formułując te słowa, zawahałem się; "senior" to brzmi dostojnie i kojarzy się z sylwetką zramolałego tetryka, a Adaś Ochocki jest do dziś młodzieńcem z ducha), debiutował na łamach prasy codziennej w naszym mieście blisko pięćdziesiąt lat temu. Jako należący do generacji dziennikarskiej, która debiutowała po wojnie, odnoszę się doń (odnosiłem zawsze) w sprawach zawodu z należytym szacunkiem, ale on sam o takie traktowanie swej osoby nigdy nie zabiegał. Każda rozmowa z nim to niekończące się pasmo dykteryjek i dowcipów, zwłaszcza szmoncesów, w których przekazywaniu po nieodżałowanym Horacym Safrinie był zawsze drugim z kolei niedościgłym mistrzem. W Reporterze przed konfesjonałem także nie pożałował ich czytelnikowi, w książce aż się roi od żydowskich kawałów, których specyficzny humor tak nas niezmiennie bawi.
Przykład? Pierwszy z brzegu, proszę bardzo! Rzecz dzieje się w latach międzywojennych w dobie wielkiego kryzysu:
" - Co dzień dokładam do swego interesu - skarżył się pewien właściciel sklepu.
- To z czego pan żyje?
- Z czego? W niedzielę i święta sklep jest zamknięty i z tego właśnie żyję."
Te perełki humoru, którymi utkana jest narracja Ochockiego, składają się na specyficzną rodzajowość przedwojennej Łodzi, w której mniejszość żydowska stanowiła około jednej czwartej ogółu mieszkańców. Ten świat o niepowtarzalnym folklorze zintegrowany był zresztą zarówno z ludnością polską jak i niemiecką Łodzi. Nim nadeszły ponure lata okupacji hitlerowskiej nie brakowało w tym mieście przykładów wzorowego współżycia ludzi różnej narodowości, różnego wyznania, różnego obyczaju. Granice narodowościowe u Ochockiego są zatarte, pozostawione raczej domysłowi czytelnika. Myślę, że dzięki temu właśnie obraz przedwojennej Łodzi jest w tej książce taki autentyczny, niezałgany.
Oto więc drugi motyw, dla którego każdy lokalny łódzki patriota znajdzie w Reporterze przed konfesjonałem wiele cennego dla siebie materiału. W książce tej odmalowana jest niby mimochodem przedwojenna Łódź. Ochocki szkicuje ją z wdziękiem i znajomością rzeczy. Ocala od zapomnienia. Na koniec odkładam sprawy dziennikarstwa przedwojennego, które są przecież główną treścią książki. Ochocki opowiada z humorem o trudnym zawodzie, który uprawiać zaczął jako człowiek bardzo młody, tuż po zdaniu matury. Praca w gazecie była wówczas zwierciadłem, w którym odbijała się cała skomplikowana struktura ówczesnego życia. Współczesny pracownik prasy, porównując swoją działalność zawodową z tą opisywaną przez Ochockiego, musi dojść do wniosku, że żyje mu się (współczesnemu dziennikarzowi) wprost luksusowo.
Jakże daleko odeszliśmy od twardych praktyk zdobywania materiału do gazety przy stosowaniu wszelkich chwytów i wybiegów, od pracy wyłącznie za wierszówkę, bez stałej pensji, pracy połączonej z ryzykiem, że jeśli materiał nie będzie zakwalifikowany do druku, to się nie zarobi nic! Na tym tle niezwykle ostro przebiegała walka konkurencyjna między dziennikarzami, jak choćby między autorem książki i piękną panią Ireną Weiss, z którą dzielił pokój redakcyjny i telefon. Choć, jak wynika z różnych aluzji, autor miał dużą słabość do płci pięknej, do tej pani czuł przecież niechęć przeobrażającą się wręcz w nienawiść, widząc w niej groźną antagonistkę w walce o miejsce na szpaltach gazety.
W wyścigu o zdobycie możliwie najatrakcyjniejszego materiału dziennikarz przedwojenny wyrastał do poziomu reportera doskonałego, uciekającego się nierzadko do karkołomnych wręcz pomysłów. Ot, choćby ów Henryk Passierman, który chcąc zdobyć wywiad z przejeżdżającym przez Łódź komisarzem ludowym spraw zagranicznych ZSRR, Gierogijem Cziczerinem, przebrał się za kelnera dworcowego i przedarł się przez kordon policyjny z imbrykiem i szklanką, wołając: "Herbata dla pana komisarza!"
Zastanawiam się, czytając tego rodzaju "kawałki" w książce Ochockiego, czy dzisiaj mamy kogo przeciwstawić owym przedwojennym reporterom doskonałym. Z żalem muszę stwierdzić, że zawód dziennikarski zurzędniczał, uległ skonwencjonalizowanym formom życia społecznego, podporządkował się im, zbanalizował. Broni się jeszcze publicystyka, ale reporterskie formy zdobywania informacji podupadły.
Może dziś, gdy dziennikarze walczą o podniesienie prestiżu swojego zawodu, gdy przywrócić chcą zaufanie społeczeństwa do ich pracy, warto by pomyśleć także o przywróceniu splendoru samej technice pracy. Niech miejsce notatek i artykulików, przypominających biurokratyczne sprawozdania branżowe, zajmą prace ambitniejsze, wykazujące indywidualność autora, jego pomysłowość i umiejętność poszukiwania atrakcyjnego materiału do gazety!
Takie refleksje nasunęły mi się na marginesie lektury Ochockiego.
 
Władysław Orłowski
"Kalejdoskop"
 
 
 
 
 
 
ID-002344.doc
 
1981-MM-DD
Adam Ochocki urodził się w 1913 r. w Łodzi. W 1930 r. rozpoczął pracę dziennikarską. Przez kilka miesięcy był reporterem agencji prasowej "Polpress", potem - do września 1939 r. - pracował w łódzkim koncernie "Republika", w redakcji "Expressu Wieczornego Ilustrowanego". Fragment wspomnień Ochockiego publikowały m.in. "Odgłosy" (1977 r., nr 35-36) i "Prasa Polska" (1969 r., nr 11; 1978 r., nr 7, 9). Ich pełną wersję Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę prezentuje obecnie Wydawnictwo Łódzkie. Ochocki połączył w książce dwa wątki: "robienie gazety" i dzieje Łodzi.
Wspomnienia swe napisał autor głównie z autopsji, raczej nie odwołując się do innych źródeł niż własna pamięć. Zyskuje na tym narracja - barwna, swobodna, nieobciążona chronologią i statystyką. Jakkolwiek historyk prasy nie znajdzie w książce zbyt wielu dat i konkretów, stanowi ona cenną pozycję jako pierwsza relacja łódzkiego dziennikarza na temat koncernu "Republika". Przedsiębiorstwo powstało w 1923 r. i w krótkim czasie zdobyło rangę jednego z największych wydawnictw prasowych w Polsce. Najbardziej rentownym przedsięwzięciem był "rewolwerowy" "Express Ilustrowany", który z uwagi na wysokość nakładu, ilość mutacji i zasięg rozpowszechniania można uznać za jeden z najpopularniejszych dzienników Drugiej Rzeczypospolitej (por. A. Paczkowski), Prasa Polska w latach 1918-1939, Warszawa 1980 r., s. 68, 167-169). Tytuł wydania popołudniowego brzmiał: "Express Wieczorny Ilustrowany", w której to redakcji pracował autor recenzowanych wspomnień. Książka Ochockiego rozszerza zakres naszej wiedzy o "Republice". Obok krótkiej charakterystyki właścicieli: przemysłowca Maurycego Poznańskiego i Czesława Ostaszewskiego, naczelnego redaktora dziennika "Republika" szerzej zaprezentował autor sylwetki swych bezpośrednich przełożonych: trzeciego udziałowca, szefa "Expresów" - Władysława Polaka oraz sekretarza redakcji "Republiki" - Adama Górskiego. Cenna jest także lista dziennikarzy zatrudnionych w koncernie w latach trzydziestych. Ochocki podkreśla ich wszechstronność - pisali przecież na różne tematy. Obowiązywał jedynie podział źródeł wiadomości. Najlepsze - czyli gwarantujące sensacyjny materiał - naczelni przydzielali z reguły starszym, "zasiedziałym" dziennikarzom. Te decyzje szefów warunkowały pozycję pracownika w wewnątrzredakcyjnej hierarchii.
Ilustracja rządzących prasą praw konkurencji są licznie prezentowane w książce mechanizmy i przykłady walki o czytelnika. Najważniejsze było tempo podawania wiadomości i ich sensacyjny charakter. Dużą rolę odgrywała szata graficzna pisma; czerwony kolor tytułów, ilustracje. Zachęcano czytelnika powieściami odcinkowymi, konkursami. Dążono do eliminacji czy zdyskredytowania konkurentów, stąd ostre, czasem wulgarne polemiki, rewelacje typu. Fabryka fałszywych monet w "Republice" itp. (Ochocki zwraca uwagę, iż prasowe awantury spełniały także funkcję reklamową). Autor opisuje kulisy przejęcia "Głosu Polskiego" przez nową ekipę w czasie pobytu dawnego właściciela w sanatorium. Przykład, choć ekstremalny, ilustruje stosunki panujące na prasowym rynku. Wartość wspomnień Ochockiego polega również na tym, iż sprawy zawodowe przedstawił z pozycji "szeregowego" reportera. Nie tylko "wrogie pisma" były jego konkurentami. Rywale to również koledzy z redakcji - wszak z nimi walczył o miejsce w gazecie, którą to walkę podsycał system wynagrodzeń. Dziennikarz z niższych szczebli hierarchii wewnątrzredakcyjnej nie otrzymywał stałej pensji, płacono mu jedynie tzw. wierszówkę. Rywalizację świadomie zaostrzali szefowie - niektórym reporterom wyznaczano te same źródła informacji.
"Express" był pismem sensacyjnym, a nawet brukowym, co determinowało zawodowe zainteresowania reportera i sposób jego pracy. Autor eksponuje ciągły pośpiech oraz "rewolwerowy" charakter zbieranych informacji. Zdobywano je za pomocą telefonu, a także w czasie reporterskich wypraw. Materiały ogłaszano nie troszcząc się o rzetelność: koloryzowano szczegóły, często je po prostu wymyślano. Zabiegi te były charakterystyczne dla całej prasy sensacyjnej, na której tle "republikańskie" pisma nie błyszczały dziennikarskim poziomem. Daleko im było do warszawskich "czerwoniaków", jeszcze dalej do "IKC". Milczy o tym Ochocki...
Jak wspomniano, Reporter przed konfesjonałem świadomie unika dat, wskutek czego niektóre dane są trudne do zweryfikowania. Ostrożnie należy traktować np. informację, że "niebawem nakład wszystkich mutacji ("Expressu Ilustrowanego") zwiększył się do ćwierć miliona, podczas gdy łódzki "Express" drukował 60 tys. dziennie (co stanowiło jak na ówczesne warunki, rekord). "Niebawem", a więc kiedy? Nakład obu wydań "Expressu" w latach 1926-1930 Andrzej Paczkowski szacuje na około 80000 egzemplarzy. Według tego badacza sam "IKC" w 1925 r. drukował 50000, a w 1929 r. około 100000-120000 (A. Paczkowski, s. 68, 107, 109). Kiedy więc (i czy rzeczywiście) sześćdziesięciotysięczny nakład "Expressu" był nakładem rekordowym?
Książka Ochockiego jest dla historyka prasy cennym źródłem, pozwalającym bliżej poznać pracę wydawnictwa sensacyjnego dziennika, stosunki panujące w świecie dziennikarskim. Reporter przed konfesjonałem to także źródło do dziejów Łodzi: znajdziemy w nim wiele obrazów i obrazków z życia miasta w latach międzywojennych. Szkoda, że - jak sam autor przyznaje - nie była jego najmocniejszą stroną polityka, której w swoich wspomnieniach poświęcił niewiele miejsca. Bez uwzględnienia konfliktów narodowościowych i społecznych, strajków czy wyborów samorządowych obraz Łodzi w tej "łódzkiej" książce jest niepełny, a lektura pozostawia pewien niedosyt.
 
Marek Tobera
"Kwartalnik Historii Prasy Polskiej"
 
 
 
 
 
 
ID-002345.doc
 
1984-03-15
Dla "Szpilek"
 
Monika Wrzesińska rekomenduje tomik Ochockiego
 
Czytelnik zna dobrze to nazwisko z łam „Szpilek”, gdzie od kilku lat Adam Ochocki zamieszcza barwne szkice z przeszłości polskiej satyry. Własne utwory satyryczne zamieszczał Ochocki kiedyś w „Karuzeli”, obecnie ich zbiorek prezentuje Wydawnictwo Łódzkie pod kokieteryjnym tytułem To ci kwiatki. Autor prezentuje się tam jako uważny komentator obyczaju, nie stroni też od klasycznej humoreski, którą uprawia w licznych formach: humoreska, wiersz, fraszka, bajka. Ten – nieco staroświecki, a więc dokładny w wyprowadzaniu point i konsekwentny w konstrukcji fabuł – stosunkowo rzadko gości na łamach „Szpilek”. Może tym bardziej należy rekomendować książeczkę Ochockiego: dla każdego coś miłego!
 
Monika Wrzesińska
„Szpilki”
 
 
 
 
 
 
ID-002346.doc
 
1984-03-29
Nie tylko do poduszki
 
Kwiaty są dziś drogie, dobrze więc zrobił znany łódzki dziennikarz i satyryk Adam Ochocki, obdarzając nas za jedyne 80 zł. wielobarwnym bukietem splecionym misternie z 79 kwiatków: tyle bowiem utworów zawiera wydany obecnie przez WŁ jego tomik satyryczny To ci kwiatki.
Znalazły się w tym zbiorku felietony, humoreski, wiersze i fraszki – dorobek jego ponad 30-letniej twórczości satyrycznej. Obok utworów drukowanych w „Karuzeli”, „Szpilkach”, „Odgłosach” i prasie codziennej , transmitowanych w radiu i TV znaleźć tu można również nowe, nigdzie jeszcze nie publikowane. Sporo z nich – o czym warto przypomnieć – drukowanych było również w zagranicznych czasopismach satyrycznych.
Książkę cechuje różnorodność form i treści, a jej największą zaletą jest aktualność poruszanych tematów, które nie zestarzały się mimo upływu czasu. Bolączki i niedogodności, które trapiły nas ongiś, dokuczają nam i nadal.
Fakt, że autor pracował przez wiele lat jako dziennikarz, zaważył na charakterze jego satyrycznej twórczości. Bystry obserwator naszej rzeczywistości umie ze swych spostrzeżeń wyciągnąć właściwe wnioski i niedostatki nasze atakuje lekko i z humorem. Oto np. jedna z jego fraszek nawiązująca do jakże wciąż aktualnej sprawy ochrony środowiska naturalnego, a zatytułowana Wycinać, czy nie wycinać:
„Mam w tej sprawie od dawna pogląd ustalony,
Niechaj pomną więc leśne i inne ekipy:
Chrońmy dęby, topole, klony i jesiony,
Ale wszędzie gdzie da się – wycinajmy lipy!”
Takie często bardzo bujne rozgałęzione lipy naszej rzeczywistości wyszydza i wykpiwa Ochocki, czerpie również tematy z własnych wspomnień i podróży po świecie. Tomik jego satyrycznych wypowiedzi zamykają też dwa felietony MR McOver 184 i Kto pana do mnie przysłał? – zabawne wydarzenia w Australii, gdzie autor bawił dwukrotnie.
Żart i humor są zawsze pożądane. Tak więc zakładamy, że To ci kwiatki Adama Ochockiego rozejdą się tak szybko jak jego wydany poprzednio Reporter przed konfesjonałem.
 
Mieczysław Jagoszewski
"Dziennik Łódzki"
 
 
 
 
 
 
ID-002347.doc
 
1984-04-13
Kronika obyczajów
 
To ci kwiatki
 
Najpierw wypada się wytłumaczyć. Kodeks dziennikarski zabrania w zasadzie publikowania czegokolwiek „po znajomości”, jeżeli jednak ktoś – jak niżej podpisany – przemęczył się w zawodzie ćwierć wieku z górą, chcąc nie chcąc poznał wszystkich dookoła: i ludzi pióra, i ludzi teatru, i kogo tam jeszcze…
A ile lat przepracował w dziennikarstwie Adam Ochocki, aż strach liczyć po prostu! W każdym razie, gdy ja jeszcze chodziłem do szkoły, Ochocki już pisywał w „Expressie”, między innymi bardzo zabawne teksty do Wicka i Wacka, które czytywałem z wypiekami na policzkach, nie podejrzewając nawet, że kiedyś trafię do tego samego fachu i do tej samej gazety…
No i teraz trzymam w ręku książeczkę mojego starszego kolegi To ci kwiatki!, zastanawiając się, co by tu zrobić z tym fantem. Jest to wybór humoresek, felietonów i wierszyków z wielu, wielu lat, po części publikowanych w „Karuzeli” choć nie tylko. Wybór o tyle zręczny i dokonany ze smakiem, że teksty właściwie wcale się nie zestarzały, tylko czasy bowiem się zmieniają, ale ludzie – jak powiada autor – nie tak bardzo…
Mnie osobiście najbardziej rozbawiły historyjki związane w jakimś stopniu z dziennikarstwem i to nie tylko dlatego, że również znam dziś ten fach poniekąd od kulis. Adam Ochocki potrafi delikatnie dokuczać innym co udowodnił tomikiem Reporter przed konfesjonałem oraz publikowaną we fragmentach, a przygotowywaną do druku drugą częścią wspomnień – ale pogodnie żartuje i z siebie, nie upierając się, żeby zaraz włazić na cokół.
I tak jest właśnie sympatycznie, tak jest właśnie dobrze!
Tomik To ci kwiatki! ukazał się nakładem Wydawnictwa Łódzkiego w przesadnie wysokim nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy. To co już trafiło na księgarskie półki, zdążyło z nich zniknąć, ale podobno jeszcze przed świętami mają być tak zwane „dorzuty”. A że cena 80 złotych nie jest na dzisiejsze czasy przesadnie wygórowana, książeczkę w ładnym opracowaniu graficznym Stefana Drobnera szczerze państwu polecam.
 
Jerzy (Jerzy Panasewicz)
„Express Ilustrowany”
 
 
 
 
 
 
ID-002348.doc
 
1984-05-19
To ci kwiatki
 
Adam Ochocki, wieloletni redaktor „Karuzeli”, wydał zbiór swoich tekstów z różnych lat, pod wspólnym tytułem: To ci kwiatki. I choć osobiście nie przepadam za tego typu humorem, lojalnie stwierdzam, że książka może się podobać. Przede wszystkim autor nie sili się na żadne ukryte podteksty, nie zanudza dociekaniami filozoficznymi, nie zmusza do refleksji i zadumy nad losami Ojczyzny i Narodu. Po prostu i zwyczajnie bawi i śmieszy czasem do łez.
 
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002349.doc
 
1988-MM-DD
Są u nas siły, sprzeciwiające się publikacji książek w rodzaju rozrachunkowych Dzieci Arbatu, pod pozorem, że idzie o wewnętrzne sprawy ościennego państwa, nie zaś o tutejsze. Jednakże od chwili, gdy Słowacki napisał: "Pierwsza kibitko ruska!" - zsyłka stała się elementem naszej własnej historii, weszła do narodowego śpiewnika strofami "Nie dbam, jaka spadnie kara"…
Do opisu tych dziejów dołącza dziś tekst Adama Ochockiego; jego wspominki, zwolnione z klamry półwiekowego milczenia zdają się - w obiegu zwanym pierwszym - stanowić początek literackiego wypełniania plamy, białej od tamtejszych śniegów "liesopowału". I pisarsko ukazują fakt, iż szlak ku ojczyźnie, dziesiątkami lat zachwalany jako "najkrótsza droga" - był w istocie najdalszą, tysiącami kilometrów, do tajgi i z powrotem, wiodącą przez ból i upodlenie. I tu raptem mamy rys szczególny tej książki: jej ton, ni to Szwejkowski, ni Lejzorka Rojtszwańca, gdzie makabra i horror stają się szyderczo zjawiskami i naturalnymi, oczywistością, wręcz banałem całej epoki. Kto wie, czy ten właśnie tryb narracji nie ukazuje przenikliwiej losu, zgotowanego kiedyś w azjatyckich bezmiarach ludziom przez ludzi, niż by ukazywał tekst patetyczny i cierpiętniczy? Tu zaś jednako swobodnym i, zda się, bezosobowym sposobem autor opowiada, żartami rzecz przeplatając, o sekretach erotycznych Tadżykistanu i o pochodzie dzieci, sławiących Stalina, który unicestwił im rodziców. Znacząca książka!
 
Szymon Kobyliński
Do wydania Raz, dwa, wziali!
 
 
 
 
 
 
ID-002350.doc
 
1990-04-25
Chcecie się odmłodzić o 42 lata?
 
Niepotrzebna do tego dieta, ani masaże czy jakiś cudowny eliksir życia. Wystarczy kupić świeżo wydany komiks z przygodami okupacyjnymi Wicka i Wacka, ulubioną lekturę waszej młodości.
Po raz pierwszy komiks ten ukazał się w 1948 r. i cieszył się rekordowym powodzeniem, o czym najlepiej świadczy ówczesny nakład w wysokości ćwierć miliona egzemplarzy. Wydany obecnie album zawiera te same przygody obydwu wisusów z Widzewa w ilustracjach Wacława Drozdowskiego i te same wierszyki autorstwa Adama Ochockiego. A, że technika drukarska poczyniła od tamtych czasów wielkie postępy, bohaterowie filmu rysunkowego prezentują się w pięknej, wielobarwnej szacie graficznej, o co pieczołowicie zadbał wydawca – łódzka Krajowa Agencja Wydawnicza.
 
„Głos Robotniczy”
 
 
 
 
 
 
ID-002351.doc
 
1996-05-25
Wicek i Wacek
 
W artykule Krzysztofa Vargi o komiksie („Polityka" nr 13) zabrakło mi wzmianki o książce, na której się wychowałem. Chodzi o Wicka i Wacka z tekstem Adama Ochockiego i rysunkami Wacława Drozdowskiego. Są to okupacyjne przygody dwóch cwaniaków z łódzkiego Widzewa, którzy urządzają sobie żarty z Hitlera („O Adolfie ukochany!”), volksdeutschów, niemieckich oficerów i obozowych kapo, wychodząc bez szwanku z największych opresji. Komiks o chudym Wicku i grubym Wacku ukazał się w 1948 r. w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy i poszedł jak woda. Nie był jednak wznawiany, Varga nie wspomniał w swoim artykule, że w czasach stalinowskich komiksy były (na równi z coca-colą, gumą do żucia i kolorowymi skarpetkami) symbolem zachodniej rozwiązłości i otępienia. Za młodu nie zdawałem sobie sprawy (Drozdowski i Ochocki pewnie też nie), że prześmiewczy ton tej książki wobec okupacyjnego koszmaru był nowatorski. Kiedy w latach sześćdziesiątych krytycy filmowi uznali żarty z okupacji w Eroice Munka za odkrycie, pomyślałem, że nie czytali Wicka i Wacka. A powinni byli – komiks jest przecież skrzyżowaniem filmu z literaturą.
Parę lat temu wznowiono wreszcie pokolorowaną wersję polskiego Pata i Patachona. Okazało się, że niektóre zwrotki jeszcze pamiętałem. Czytałem już komiksy przyzwoite i pornosy (twarde i miękkie), prostackie i wyrafinowane, czarno-białe i kolorowe, poważne i śmieszne, realistyczne i baśniowe, nawet narodowowyzwoleńcze (chińskie, po angielsku). Z wierszowanych spotkałem jednak tylko Koziołka Matołka i Wicka i Wacka. Może więc rymowanie jest polskim wkładem do sztuki „rysunkowców” (propozycja polskiego imienia na stulecie urodzin).
Podczas jednej z licznych ucieczek przed Niemcami Wicek z Wackiem spadają z dużej wysokości. „Gdybym przeczuł taki koniec, to bym spodnie wypchał watą”, krzyczy Wacek. Słowa te przychodzą mi często do głowy podczas jazdy na nartach.
 
Włodzimierz Zawadzki
„Polityka”
 
 
 
 
 
 
ID-002352.doc
 
2004-11-20
Zaczarowany reporter
 
/…/ Adam Ochocki był znakomitym dziennikarzem, zaczął pracę jeszcze w przedwojennym "Expressie". Był m.in. współtwórcą Wicka i Wacka, komiksu znanego wszystkim nieco starszym łodzianom. Pracował również w "Karuzeli". To prawdziwa legenda łódzkiego dziennikarstwa. Młodszemu pokoleniu znany jest jako scenarzysta filmów animowanych dla dzieci, spod jego pióra wyszedł znakomity Zaczarowany ołówek. W 1980 r. Ochocki wydał pierwszy tom wspomnień pt. Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę, potem były kolejne tomy: Raz, dwa, wziali! i Erika zdradza tajemnice. W pierwszej części trylogii autor opowiada o początkach swojej przygody z dziennikarstwem. Teraz książka znacznie poszerzona, wzbogacona o fotografie ukazała się ponownie. O niej, a także o dawnej Łodzi będą rozmawiać goście zaproszeni przez Wydawnictwo "Literatura". Także przyjaciele zmarłego w 1991 roku autora. /…/
 
JP
"Gazeta Wyborcza"
(przed promocją drugiego wydania książki Reporter przed konfesjonałem)
 
 
 
 
 
 
ID-002353.doc
 
2004-11-22
Nowe książki
Jak się kiedyś robiło gazetę
 
Książkę Adama Ochockiego o dziennikarstwie w międzywojennej Łodzi powinien poznać każdy kandydat na dziennikarza, a także wszyscy, którzy interesują się Łodzią.
To kopalnia opowieści o ludziach, miejscach i sytuacjach. Autor jako 17-latek zaczął pracę w agencji "Polpress" w 1930 r. Pierwsza rada, jaką usłyszał od szefa, brzmiała: "Telefon to ostateczność. Przez telefon najlepiej się odmawia, ale gdy usiądzie pan naprzeciwko informatora i pomęczy go trochę, zawsze coś się z niego wymusi".
W 1980 r. Ochocki wydał pierwszy tom wspomnień pt. Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę. Teraz pierwszy tom trylogii - znacznie poszerzony i uzupełniony, również o ciekawe zdjęcia - wydała łódzka "Literatura". To rarytas dla amatorów historii Łodzi. Czytelnik poznaje od kuchni pracę w międzywojennej gazecie - jak się znajdowało i "tworzyło" informacje, ale także jak się żyło w ówczesnej Łodzi. Z książką Ochockiego można spacerować po mieście jak z nostalgicznym przewodnikiem. Odnajdujemy zapomniane miejsca, choćby Chrześcijański Dom Odzieżowy przy ul. 11 listopada czy warsztat szewski z ul. Napiórkowskiego 22. Na kartach książki pojawiają się: bogacz Maurycy Poznański, cukiernik Józef Piątkowski czy osławiony "Ślepy Maks". Należy tylko żałować, że w publikacji nie ma indeksu ulic i nazwisk.
Adam Ochocki to legenda łódzkiego dziennikarstwa. Po wojnie pracował m.in. w "Expressie" i "Karuzeli". Pisał teksty do słynnego Wicka i Wacka. Był też scenarzystą filmów animowanych (Zaczarowany ołówek). Zmarł w 1991 r.
 
JP
"Gazeta Wyborcza "
 
 
 
 
 
 
ID-002354.doc
 
2004-12-31
Dobra książka
 
Adam Ochocki, Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę
Wydawnictwo "Literatura", 2004 r.
 
"Płacimy po półtora grosza za każdą wydrukowaną w prasie wiadomość z serwisu naszej agencji. Gdy pięć gazet zamieści panu tę samą informację, otrzyma pan pięć razy większą wierszówkę. W drodze wyjątku będę panu płacił po dwa grosze, ale to między nami" - takie słowa usłyszał Adam Ochocki w łódzkiej agencji prasowej "Polpress", w której w 1930 r. zaczynał karierę dziennikarza. Wspomnienia Ochockiego, znacznie poszerzone i uzupełnione o ciekawe zdjęcia, to fascynująca opowieść o ludziach, miejscach i zdarzeniach, zwłaszcza że autor potrafi śmiać się ze wszystkiego i ze wszystkich. Dla czytelników to idealna okazja, by od kuchni przyjrzeć się pracy w przedwojennej gazecie. A redaktorzy chętnie puszczali wówczas wodze fantazji…
 
Katarzyna Rakowska
"Gazeta Wyborcza"
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia