Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Książki
1948 r.
 
Graf. 000007
Wicek i Wacek
 
Wydawnictwo "Express Ilustrowany"
 
 
1970 r.
 
Graf. 000003
Skąd my się znamy?
 
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1980 r.
 
Graf. 000002
Reporter przed konfesjonałem, czyli
jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę

 
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1984 r.
 
Graf. 000006
To ci kwiatki
 
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1988 r.
 
Graf. 000004
Raz, dwa, wziali!
Wspomnienia z ZSRR 1939-1946

 
Wydawnictwo Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej
 
 
1989 r.
 
Graf. 200005
Erika zdradza tajemnice
Wydawnictwo "Res Humana"
 
 
2004 r.
 
Graf. 000001
Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę
 
Wydawnictwo "Literatura"
 
 
 
 
 
 
ID-002320.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Wicek i Wacek
 
Dnia pewnego do urzędu
Sprowadzono ich znienacka,
Gdzie volkslistę wypisano
Dla Wicusia i dla Wacka.
 
- Jak tu wybrnąć z tej kabały?
Odmówimy – to rzecz prosta,
Ale trzeba coś obmyśleć,
By na wieki tu nie zostać…
 
Gdy kierownik wręcza pióro,
Wicek ściąga swą kapotę;
- Cierpliwości, drogi panie,
Pogadamy zaraz o tym!
 
Wszystko poszło jak piorunem
Szybki finał był „gadania”:
Wicusiowi dłoń napuchła,
A Niemcowi - twarz jak bania!
 
Korzystając więc z okazji,
Chcą z urzędu umknąć wreszcie,
A wtem szupo – Halt! – zawołał
Co robicie? Kim jesteście?
 
Sprytny Wacek wpadł na pomysł
I się podał za lekarza
- Ach, to świetnie – rzecze szupo
Bo okazja się nadarza!
 
Na fotelu nieprzytomny
Drab zbolałą przybrał pozę
A pan doktór naukowo
Wyprowadza swą diagnozę…
 
Zaleciwszy prócz rumianku Lewatywę z zimnej wody,
Nasz eskulap z asystentem
Wyszli sobie bez przeszkody!
 
 
 
 
 
 
ID-002321.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Skąd my się znamy?
 
Za to już ręczyć nie mogę
 
Zaniosłem wczoraj splamione spodnie
Do super chemicznej pralni,
Kierownik po nie w końcu tygodnia
Kazał mi przyjść punktualnie.
- To są usługi - myślę z łzą w oku -
Szybkie i wcale niedrogie,
Lecz czy mi spodnie zwrócą w tym roku,
Za to już ręczyć nie mogę!
 
"Estrada" robi imprezę nową,
Podnosząc olbrzymi rumor,
Już tytuł kusi "Humoru słowo",
Wiwat satyra i humor!
Że śmiech to zdrowie, więc werbujemy
Na spektakl całą załogę,
Ale czy z nudów tam nie umrzemy,
Za to już ręczyć nie mogę!
 
Gdy palisz "Sporta", zdarza się ci, że
Znajdziesz w nim jakieś drewienko,
Lecz nam Monopol solennie przyrzekł
Gatunek ulepszyć prędko.
- Troszczą się o nas - takem pomyślał
Z uśmiechem anielsko-błogim.
Ale czy w "Sporcie" nie znajdę dyszla,
Za to już ręczyć nie mogę!
 
Chciał ktoś w mieszkaniu gzyms zlikwidować,
Z podaniem więc pokuśtykał,
Referent bał się sam decydować,
Odesłał do naczelnika.
 
Ten też miał mojra, toteż o gzymsie
Podanie w dalszą mknie drogę,
Czy do ministra nie zwrócą z tym się,
Za to już ręczyć nie mogę!
 
Gość dostał hopsa na punkcie żony,
Nie widzi poza nią świata,
Kino, kawiarnia, park oddalony,
Cały dzień za nią by latał.
A wczoraj futro kupił jej pono,
Pantofle z węża na nogę,
Lecz czy ta żona jest jego żoną,
Za to już ręczyć nie mogę!
 
Chociaż klaszczecie mi zgodnie w dłonie
I śmiech wasz donośnie dźwięczy,
Każdy z was myśli, że to nie o nim,
Za to już mogę zaręczyć!

Miotła i katedra
 
Kandydatów było wielu, ale spleciona misternie z łodyg ryżu miotła - mnie przypadła w udziale. I tegoż jeszcze dnia objąłem stanowisko dozorcy przedszkola w osadzie Chanaka, w rejonie gissarskim, dwadzieścia kilometrów od Duszanbe - stolicy Tadżykistanu.
Bezpłatne mieszkanie służbowe i gorąca strawa dwa razy dziennie - to rzeczy nie do pogardzenia w czasie wojny. A to było właśnie wtedy, w 1943 roku. Jako młody, początkujący dziennikarz, uniosłem cało głowę z mej ojczyzny, żeby po długiej tułaczce znaleźć gościnę i spokojną przystań życiową w dalekim, słonecznym kraju. Rosyjski znałem słabo, nie mogłem więc liczyć na jakąś pracę umysłową, toteż bardzo odpowiadało mi nowe zajęcie.
Stary Chakim, zawchoz przedszkola, znajdującego się w tym samym pomieszczeniu co szkoła ludowa, powiedział:
- Źle ci tu nie będzie. Tylko pamiętaj - deszcze w Tadżykistanie bywają rzadko. Latem całymi miesiącami może nie spaść ani jedna kropla. Będziesz musiał sam polewać, niebo cię w tym nie wyręczy.
Szybko przekonałem się, że miotłę o wiele trudniej trzymać w ręku niż wieczne pióro. To nie to co pisanie jakichś tam felietonów czy fraszek - to trzeba umieć! W dodatku Chakim, mój bezpośredni zwierzchnik, był wymagający: żądał absolutnego porządku i czystości w oddanym mojej pieczy obiekcie. Ale że zawsze miałem pociąg do wymiatania brudów, szybko zyskałem sobie uznanie szefa.
Któregoś dnia do Chanaka przyjechała na inspekcję komisja z duszanbenskiego Obłono. To jakby nasz wydział oświaty. Przewodniczący komisji, Tadżyk w bajecznie kolorowej tiubietiejce na głowie i takimż jedwabnym chałacie, obejrzał starannie wszystkie kąty, cmoknął miejscowym zwyczajem z zadowolenia i uciął pogawędkę z wychowawczynią maluchów.
Stałem obok i mocowałem się z niesforną deską w płocie. Tadżyk po rosyjsku rozmawiał z wychowawczynią o Majakowskim. Już nie pamiętam co, ale wtrąciłem kilka słów o mym ulubionym poecie. Tadżyk otworzył usta ze zdumienia.
- A kto to jest ten wasz dozorca? - spytał wychowawczyni.
Potem porozmawiał ze mną kilka minut i udał się na dalszy obchód, oglądając się co chwila na mnie. Po dwóch tygodniach stary Chakim wezwał mnie do swego kantorku. Wszedłem z nieodłączną miotłą na ramieniu.
- Było pismo z Obłono w Duszanbe. Chcą żebyś tam pojechał. Na pewno dostaniesz premię… Chakim wystawił mi delegację do stolicy Tadżykistanu. O, gdyby ta delegacja zachowała się po dziś dzień! Byłby to chyba jedyny w swoim rodzaju dokument: przy wyjeździe podpisałem delegację jako dozorca, a nazajutrz zlikwidowałem ją jako… nauczyciel!
Rozmowa z Obłono była krótka:
- W Chanaka mieszka kilkanaście rodzin polskich. Są tam u was dzieci w wieku szkolnym. Muszą się uczyć. Będziesz nauczycielem w polskiej szkole. Damy wam do dyspozycji jedną klasę w naszym szkolnym budynku.
Radość polskiej kolonii była wielka, ale ja chodziłem zafrasowany. Z czego będę uczył nasze dzieci? Nie mam przecież polskich podręczników. Na szczęście przypomniałem sobie z lat szkolnych fragmenty kilku wierszy - i o dziwo - prawie całego Dziada i babę Kraszewskiego. Tabliczkę mnożenia pamiętałem, nie uleciały mi też z głowy zasady pisowni. Na początek dobre i to, a potem się zobaczy. Nasza klasa znajdowała się na parterze. W otwartych oknach stali rodzice maluchów, a ja siedziałem przy katedrze i deklamowałem, wybijając rytm na pulpicie:
 
Był so-bie dziad i ba-ba,
Bar-dzo sta-rzy o-bo-je,
o-na kasz-ląca sła-ba…
 
Klasa powtarzała za mną chórem. I tak było codziennie. Aż któregoś dnia poczciwa pani Jabłonkowa, której córka była moją uczennicą, podeszła do mnie na przerwie:
- Panie nauczycielu, ja rozumiem: był sobie dziad i baba, był sobie raz, był sobie dwa razy, no, powiedzmy trzy - ale na miłość boską nie codziennie!
Uzupełniłem jakoś swój repertuar, a krótko potem nadeszły z Moskwy upragnione podręczniki szkolne w języku polskim. Zostały wydrukowane dzięki staraniom Związku Patriotów Polskich i pomocy władz radzieckich. Przyszło też kilka egzemplarzy "Wolnej Polski", wydawanej w Kraju Rad dla mieszkających tam Polaków. Z jakiegoś numeru wyciąłem portret Kościuszki i przybiłem do ściany w naszej klasie, odłupując kawał muru.
- Czemu niszczysz ściany? - zgromił mnie stary Chakim. - To tak postępuje były dozorca? I kto to jest ten kurnosy obywatel? - wskazał na portret.
Gdy wyjaśniłem, że to nasz bohater narodowy, którego imieniem nazwano pierwszą polską dywizję, sformowaną w Związku Radzieckim i zmagającą się już z wspólnym wrogiem - zachwoz udobruchał się i odtąd - tak długo, jak istniała polska szkoła w Chanaka - Naczelnik patrzał na nas ze swej wysokości. Nieraz powracam myślą do tamtych czasów. Do rozpływających się w ustach brzoskwiń i melonów, do zrywanych nad ranem, pokrytych rosą winogron (ach, damskie paluszki!), do czajchany, gdzie gasiłem pragnienie, pijąc niezrównany kuk-czoj, czyli zieloną herbatę, do pachnących lepioszek, których ciągle było mi za mało, do niebotycznych szczytów Pamiru, z wiecznie leżącym na nich śniegiem, do dobrych gościnnych Tadżyków. Najczęściej przypomina mi się to wszystko, gdy przechodzę obok szkoły i słyszę gwar dziecięcych głosów. Wtedy przed mymi oczyma staje postać kruczowłosego młodziana, trzymającego w ręku… nie, wcale nie dziennik klasowy: splecioną misternie z łodyg ryżu - miotłę…
 
 
 
 
 
 
ID-002322.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę
 
Od autora
 
Pomysł napisania tej książki, pierwszego tomiku mojej trylogii wspomnieniowej (Reporter przed konfesjonałem, Raz, dwa, wziali!, Erika zdradza tajemnice) przyszedł mi do głowy w dalekiej Australii, kiedy to w roku 1956 poleciałem na Olimpiadę do stolicy stanu Victoria – Melbourne. Spotkałem się tam z przedwojennym szefem Władysławem Polakiem, redaktorem naczelnym łódzkiego "Expressu" oraz moim kuzynem, Stefanem Kałuszynerem-Kalusem, który pracował w naszej redakcji w dziale sportowym. Nie widzieliśmy się siedemnaście lat, tyle mieliśmy sobie do opowiedzenia! Toteż po emocjach przeżytych na stadionie Melbourne Cricket Ground wiedliśmy wieczorami niekończące się rozmowy, wspominaliśmy minione czasy. Kolegów redakcyjnych, znajomych, wydarzenia. Ba, ćwicząc naszą pamięć, wyliczaliśmy po kolei wszystkie sklepy mieszczące się przed wojną po obydwu stronach ulicy Piotrkowskiej. Łódź przypłynęła na antypody i wylądowała nad brzegiem Pacyfiku...
I wtedy właśnie postanowiłem ocalić od zapomnienia dawne dzieje. Niepowtarzalną egzotykę Łodzi, ludzi, którzy odeszli. Przekazać potomności odległe historie i przeżycia pewnego młodzieńca, stawiającego pierwsze kroki jako reporter w jakże odmiennych niż dzisiaj warunkach! Wróciwszy do kraju – w olimpijskim tempie, zapewne pod wrażeniem Igrzysk – napisałem pięćdziesiąt osiem różnotematycznych odcinków pod wspólnym tytułem „Historie dawnej Łodzi” i zamieściłem je w latach 1957-1958 w łódzkim "Expressie". Nie dało mi to pełnego zadowolenia. Za dużo tam było danych statystycznych i faktów, za mało własnych doznań i refleksji. Postanowiłem zacząć od początku – napisać wspomnienia z autopsji, a do pożółkłych kompletów gazet sięgać tylko w wyjątkowych przypadkach. Rozpoczętą pracę podjąłem w latach sześćdziesiątych. Pierwsze rozbudowane fragmenty przyszłej książki wydrukowały "Odgłosy". Jan Koprowski, ówczesny redaktor naczelny łódzkiego tygodnika, gorąco mnie zachęcał do kontynuowania memuarów. Jednakże minęło jeszcze kilka lat, zanim zdecydowałem się dopisać ostatnie rozdziały. Zdopingował mnie dr Janusz Dunin z łódzkiej Biblioteki Uniwersyteckiej. - Panie redaktorze – zadzwonił któregoś dnia – życzę panu stu lat życia, nic jednak nie jest wieczne. Nie kończy pan swej książki, a przecież taki ciekawy materiał nie może przepaść. Niech pan udostępni naszej bibliotece swe manuskrypty.
Udostępniłem, zastrzegając sobie prawa autorskie i wydawnicze, po czym wróciłem do swych wspomnień, tym razem już z niezłomnym postanowieniem dokończenia książki. Szło mi trudniej niż na początku. Niektóre fakty uleciały mi z głowy, inne wymagały sprawdzenia. Odruchowo sięgałem po spis telefonów i odkładałem go zaraz. Do kogo zadzwonić? Straszne, nie ma się już z kim skonsultować. Odszedł niezapomniany Stanisław Chruszczewski, który całą Łódź miał w mały palcu, zmarł także jeden z mych pierwszych informatorów – dyrektor Jan Augustyniak, odeszli inni łodzianie pamiętający dawne dzieje miasta.
Zresztą z pamięcią ludzką bywa rozmaicie. Bodaj w roku 1959 przyjechał do Łodzi Henryk Chmielewski, w latach trzydziestych znany bokser, wychowanek ówczesnego klubu IKP przy zakładach włókienniczych I. K. Poznańskiego. Chmielewski, który za namową Zbyszka Cyganiewicza przeszedł na zawodowstwo i osiadł na stałe w Ameryce, przed wojną często odwiedzał naszą redakcję. " Express" poświęcał mu wiele miejsca, zamieszczał z nim wywiady, fotografie. Pamiętam, champion miał uczulony łuk brwiowy i bardzo lubił mleko. Przychodził do nas dwa, trzy razy w tygodniu. Przesiadywał w pokoju mego kuzyna Stefana Kałuszynera, a ten pełen uznania dla talentu Henia wytrwale go lansował. Toteż gdy Chmielewski złożył wizytę w redakcji "Dziennika Łódzkiego", pobiegłem tam porozmawiać z nim. Chyba mnie nie pozna, znaliśmy się przelotnie, ale Stefana na pewno nie zapomniał.
- Mam dla pana pozdrowienia od Stefana Kałuszynera. Widziałem się z nim w Australii na Olimpiadzie. Pamięta go pan?
- Kałuszyner... Kałuszyner... Już wiem! Znokautowałem go w drugiej rundzie!
Fragmenty moich wspomnień ukazywały się w "Odgłosach", "Kulisach", "Szpilkach", w poznańskim "Tygodniu", w "Prasie Polskiej", organie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Kilka odcinków nadała Rozgłośnia Polskiego Radia w Łodzi. Dostałem zachęcające listy od czytelników i słuchaczy, podpowiadali mi tematy, przypominali różne wydarzenia.
Nie o wszystkich ciekawszych sprawach napisałem w tej książce, niektóre przypominały mi się już po zakończeniu całości, inne pamiętam słabo, ledwo się o nie otarłem, więc je pominąłem.
Choćby taki „Pośredniak” na ulicy Podleśnej 46, „giełda pracy”, jak go powszechnie nazywano. Co dzień przypuszczali szturm zdesperowani ludzie, rozgrywały się dantejskie sceny, interweniowała policja . Przed samą wojną kroniki notowały w Łodzi 60 tysięcy całkowicie bezrobotnych i 100 tysięcy zatrudnionych po 2-3 dni w tygodniu. Pracownicy umysłowi powzięli na wiecu dramatyczną uchwałę: zażądali zwolnienia z pracy i nieprzyjmowania na żadne stanowisko żon pracujących mężów.
Nie wspomniałem o licytacjach będących w okresie międzywojennym powszechnym zjawiskiem. Białe kartki z okrągłą czerwoną pieczęcią, nalepiane przez sekwestorów na meblach dłużnika przypominały mu co chwila, że pianino, na którym ćwiczy jego dziecko, nie jest jego pianinem, że staroświecki kredens w schedzie po dziadkach nie jest jego kredensem, nawet ta polakierowana na biało szafka z dziecięcą garderobą nie jest już szafką jego dzieci.
A lombard przy ulicy Zachodniej 31, udzielający pożyczek pod zastaw różnych rzeczy? Codziennie przychodziło tu ponad sto osób. Lombard miał swoich stałych klientów. Zimą zastawiali letnią odzież, latem – zimową. W jednym okienku wykupywali letnią garderobę, w chwilę potem w drugim zaciągali pożyczkę pod zastaw zimowej, żeby wszystko powtórzyć w następnej porze roku.
O szersze omówienie proszą się dzieje łódzkiej radiostacji, otwartej w maju 1930, kiedy to po raz pierwszy łodzianie usłyszeli z ust spikera: „Halo, tu radio Warszawa, Kraków, Wilno, Katowice, Lwów i Łódź”. Rozgłośnia zajmowała parterowy budynek przy zbiegu ulic Inżynierskiej i Wołowej, niedaleko rzeźni, a pierwszym spikerem był utalentowany reżyser Teatru Miejskiego, Marian Lenk. Ale jeszcze przed uruchomieniem łódzkiej radiostacji melomani mieli okazję przeżywania dzięki radiu silnych wrażeń artystycznych. Pan Kotek, właściciel cukierni na ulicy Konstantynowskiej 9 (Obrońców Stalingradu)1), ogłaszał się w prasie, że w jego lokalu przy każdym stoliku znajduje się para słuchawek radiowych i P.T. goście popijając herbatę mogą „uraczyć się oryginalną muzyką z Wiednia i innych miast Europy”. Nic tedy dziwnego, że szczupły przybytek pana Kotka nie mógł pomieścić wszystkich chętnych.
Jakoś uszedł mej pamięci sławetny tunel na ulicy Tramwajowej, łączący południową część miasta z północną, największy chyba dziwoląg urbanistyki dawnej Łodzi. Ciągnął się na znacznej długości, środkiem przepływał cuchnący ściek, a ciemno tam było, choć oko wykol. Zgięci w pałąk przechodnie posuwali się gęsiego, noga za nogą. Chłopcy z latarkami za drobną opłatą przeprowadzali ludzi, bo w tych warunkach można się było zderzyć nie tylko z nadchodzącym z przeciwnej strony przechodniem, ale i z prowadzoną na postronku kozą. Dopiero po wizycie ministra komunikacji Alfonsa Kühna zezwolono miastu na budowę wiaduktu. Sprawa się przeciągała, robót nie rozpoczynano, co dało mi asumpt do skwitowania tego kalamburem na łamach gazety: ale kino z tym Kühnem!
Albo Kasa Chorych, późniejsza Ubezpieczalnia Społeczna, którą ludek łódzki ochrzcił „Chorą Kasą” z racji źle świadczonych usług zdrowotnych. To była prawdziwa udręczalnia społeczna.
Może należało przedstawić i galerię popularnych typów i typków łódzkich? A więc najtęższego łodzianina, Henryka Lindenfelda, zwanego popularnie „Spuchlakiem”. Ważył okrągło 145 kilogramów, krawiec nie mógł sam poradzić sobie przy zdejmowaniu zeń miary: drugi koniec centymetra trzymał czeladnik. Jako jedyny w Łodzi, a chyba i w kraju, kapelusze nosił... na miarę. Karol Goeppert, właściciel wytwórni nakryć głowy przy ul. Podleśnej, chełpił się, że „Spuchlak” jest jego klientem. I dodawał z nietajonym podziwem, jakby to było jego zasługą: „Ministerialna głowa, numer sześćdziesiąt osiem!”
„Spuchlak” żył... ze swego apetytu. Spałaszowanie na jednym posiedzeniu całej gęsi i spłukanie jej litrem wódki było dlań błahostką. Chętnie zakładał się ile to potrafi zjeść i zawsze wygrywał. Po takiej uczcie wynajmował dorożkę za dwa złote, kazał się wieźć na boczną ulicę, tam jak wąż boa pogrążał się w słodkiej drzemce, nakazując dorożkarzowi, żeby opędzał go batem od much. Bardzo lubił ploteczki, interesował się każdym i wszystkim, więc przy powitaniu co dowcipniejsi znajomi pytali go: „Jak się masz, Heniu, co słychać u m n i e ?”.
Żywym jego kontrastem był drobny, miniaturowy Wacek Morawiecki, arbiter elegantiarum Łodzi i okolic, z zawodu lekarz dentysta. To o nim krążyła importowana z Warszawy anegdotka: o północy przed „Ziemiańską” zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Morawiecki. Spec od spraw honorowych, na pamięć znał kodeks Boziewicza. Szczycił się swym arystokratycznym pochodzeniem, potwierdzonym herbem „Koźlerogi” z iluś tam pałkami. I chociaż wyszło na jaw, że jego ojciec był restauratorem, nie przyniosło to ujmy towarzyskiej pozycji lekarza.
A portier z „Grand Hotelu”, Bucholz, znakomity bilardzista? Nie dorównywał wprawdzie słynnemu ongiś przemysłowcowi Henschlowi, który potrafił rozegrać chińską partię poniżej dziesięciu uderzeń i przegrał w bilard swą fabryką, ale na tradycyjnej „górce” Ulrichsa na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja, czy u Komara na rogu Narutowicza i Wschodniej i w „Grand Hotelu” – niski, przysadzisty portier dokonywał cudów zręczności atakując kijem bile.
Kto dziś pamięta jeszcze najwyższego w mieście policjanta mierzącego 2 metry i 4 centymetry? Pełnił on służbę przeważnie na rogu Piotrkowskiej i Zielonej regulując ruch uliczny. Cieszył się dużą popularnością wśród kierowców, którzy przejeżdżając przez skrzyżowanie serdecznie go pozdrawiali. Łódzki Waligóra, jak idealny kierunkowskaz, widzialny był już od placu Wolności.
Mógłbym tak bez końca przypominać sobie dawne historie. Zdecydowałem jednak nie rozciągać książki, wprowadziłem jedynie drobne uzupełnienia.
A gdy postawiłem kropkę na końcu ostatniego zdania, ogarnęła mnie nagle pustka. Dawne dzieje, którymi się fascynowałem tak długo, miasta i ludzie. Których przywołałem do życia, odpłynęli znowu w dal. Po raz drugi pożegnałem spędzone w rodzinnej Łodzi swe młodzieńcze lata...
 
Kokolobolo
 
Okrzyk bojowy dzielnych wojowników plemienia Apaczów? Imię piękności z Wysp Polinezyjskich? A może nazwa tańca egzotycznego? Nie łamcie sobie na próżno głowy i tak nie odgadniecie, co to słowo oznacza. Takie miano nosił niepozorny szynk w nieistniejącym już drewniaku na rogu ulicy Wschodniej i Pomorskiej, naprzeciwko parkingu, gdzie dzisiaj zobaczycie wyłożony płytkami placyk z kioskiem „Ruchu” i straganem owoców.
Kokolobolo! Na sam dźwięk tego słowa cierpła ludziom skóra. Tutaj bowiem schodzili się groźniejsi od Apaczów apasze, złodzieje, alfonsi, męty i szumowiny wielkomiejskie. Częstym gościem w tym przybytku bywał niejaki Przytulnik, dwumetrowy drab o niesłychanej krzepie. W sali tańca osaczyła go szajka rudego Rubina i zakłuła nożami. Już pierwszy cios, zadany w serce, był śmiertelny, jak wykazała ekspertyza lekarska. Miał przecież Przytulnik jeszcze tyle siły, że przebiegł kilka metrów, dopadł któregoś z napastników i rozszarpał go, jak rozwścieczony odyniec atakującego go psa. Przychodził tu również Mojsio Pojto, osławiony bogacz bałucki, Pejsach Mamyluk, co to w dzieciństwie uciekał od matki, Szaja Bokser, Mendełe Bękart, Bazmak i inni, z nazwiska znani chyba tylko wtajemniczonym. Tutaj też urzędowali w oparach alkoholu członkowie dintojry, sądu złodziejskiego i ferowali wyroki. Odwołania od nich nie było. Chyba... na tamtym świecie.
Z szyldu nad lokalem wynikało, że jest to piwiarnia z prawem wyszynku. „Kokolobolo” było nazwą nieoficjalną, zaczerpniętą z bogatego żargonu złodziejskiego. Co oznaczała – nie wiem. Ciekawości mojej nie mogli zaspokoić nawet stali bywalcy tego lokalu, z którymi z racji mojego zawodu miewałem luźne kontakty.
- Co pan będziesz przejmował? – poklepywali mnie przyjaźnie po ramieniu.
- Kokolobolo to Kokolobolo i już.
Policja oczywiście wiedziała o istnieniu speluny, ale jej nie likwidowała.
Różni panowie z komendy Policji Państwowej na Kilińskiego 152 mieli tu swoich kapusiów i korzystali z ich usług. Pełną bezkarnością cieszył się również gospodarz, pan Leibcygier. Nikt go nie niepokoił, bo i właściwie za co? Czy właściciel lokalu może odpowiadać za prywatne życie swych gości?
Niemal na progu knajpy, na Pomorskiej, tuż przed ul. Piłsudskiego 19 września 1929 roku rozegrała się krwawa scena: król świata podziemnego Łodzi, „Ślepy Maks”, dwoma strzałami z rewolweru położył trupem swego zawziętego wroga, Balbermana. Po dokonaniu zabójstwa usiłował zbiec, ale go zatrzymano przy placu Wolności.
„Ślepy Maks”, figurujący w Wydziale Ewidencji Ludności jako Maks Bornstein, miejsce zamieszkania ulica Piotrkowska 64, pełnił funkcję prezesa „stowarzyszenia dusicieli”. Sam o sobie opowiadał, że prowadzi własne biuro pisania próśb i podań, ale to była fikcja, jako że Maks ledwo odróżniał litery, a pisać nie potrafił. Zajmował się egzekwowaniem należności od opornych dłużników, był „dusicielem”. Na brak klienteli nie mógł narzekać. Wymigiwanie się od płacenia było wówczas na porządku dziennym w sferach, w których Maks działał, to znaczy wśród drobnych przemysłowców, kupców, właścicieli zakładów rzemieślniczych, pośredników handlowych. Dajmy na to, ktoś nie chciał czy nie miał za co wykupić weksli. Gdy wszelkie perswazje i monity nie odnosiły skutku, wierzyciel szedł do „Ślepego Maksa” i wyłuszczał swe pretensje. Interes robi bokami, a taki łobuz odwraca się plecami, gdy człowiek żąda swego!
- Naucz go pan rozumu, panie Maks, a do rabina nie pójdziemy.
Maks nie lubił takiego stawiania sprawy.
- Powiedz pan konkretnie co ja z tego dostanę, a do rabina możesz pan iść sam.
Pośrednictwa podejmował się, gdy jego wynagrodzenie z góry zostało określone. Prezes „stowarzyszenia dusicieli” wysyłał na miejsce kogoś ze swej świty i tylko wtedy, gdy ten nic nie mógł wskórać, sam się udawał do opornego dłużnika. Zamiast przywitania wymawiał tylko trzy słowa:
- Jestem Ślepy Maks.
Skutkowało natychmiast. Ludzie bali się go panicznie, płacili bez szemrania, a jeśli rzeczywiście nie mieli gotówki, kombinowali ją wszelkimi sposobami. Barczysty, o kruczych, kręconych włosach, z zezem w lewym oku i martwą nad nim powieką, co zyskało mu jego przydomek, Maks odznaczał się szczególną bezwzględnością. Po nóż, tak bardzo popularny w jego środowisku argument, sięgał rzadko. Wszelkie opory i wątpliwości rozpraszał uderzeniem pięści, a rękę miał ciężką. Chełpił się, że jak komuś przyłoży, to broda już nie urośnie.
Nie pozwalałby sobie tak. Gdyby nie jego powiązania z policją. Wiadomo było, że Maks jest konfidentem inspektora Noska i dlatego władze patrzą przez palce na jego wybryki. Z racji tych funkcji Maks miał na pieńku z osobistym wrogiem inspektora – nadkomisarzem Weyerem. Już po wyzwoleniu, spotkawszy mnie na ulicy, powiedział:
- Słyszał pan? Weyer wraca do kraju. Już ja mu pokażę!
Nic mu jednak nie pokazał. Weyera aresztowano i skazano na więzienie za współpracę z Niemcami w czasie okupacji. Wyroku nie odsiedział, wkrótce zmarł.
Ofiara celnych strzałów Maksa Bornsteina, Balberman, stał na czele innego „stowarzyszenia” o chwytającej za serce nazwie: „Bratnia pomoc”. Pan prezes i jego pomocnicy głosili wszem wobec, że zbierają datki na posagi dla niezamożnych dziewcząt żydowskich, ale w istocie szajka ta, kierowana s p r ę ż y s t ą ręką szefa, zajmowała się zupełnie innymi sprawami. Snop światła na ich charakter rzucały źródła dochodów Balbermana: prowadził domy schadzek, pożyczał pieniądze na lichwiarski procent, zajmował się paserstwem.
Sprawa sądowa przeciwko Maksowi Bornsteinowi toczyła się w kilka miesięcy po krwawym zajściu na pomorskiej. „Ślepy Maks” zeznał, że Balberman ze swym pomocnikiem Paciorkowskim zażądali od niego opodatkowania się na rzecz „Bratniej Pomocy”. Odmówił, miał bowiem niezbite dowody, że zbierane tą drogą pieniądze zasilają prywatną kieszeń kierownictwa stowarzyszenia. O tym wszystkim Maks powiadomił redakcję jednego z pism łódzkich, a gdy ukazał się artykuł odsłaniający prawdziwe oblicze „Bratniej Pomocy”, Balberman zaprzysiągł Maksowi zemstę. Krytycznego dnia spotkali się przypadkowo. Balberman pierwszy go zaatakował, sięgnął do kieszeni, ale on, Maks był szybszy.
„Express” od pierwszej chwili opowiedział się po stronie Maksa, dając temu wyraz w enuncjacjach prasowych po zabójstwie, jak i w trakcie procesu. Nie można tu mówić o sympatii bezinteresownej. Maks był najpopularniejszą postacią łódzkiego półświatka, a nasza popołudniówka najlepiej rozchodziła się w tych właśnie kręgach. Na popularność Maksa poza jego popisami gangsterskimi wpływały i inne przyczyny. Chętnie się drapował w szaty Rinaldo Rinaldiniego, obrońcy uciemiężonych. Rzucał biedakom ochłapy z tego co zagrabił bogatym, wprowadzał wyeksmitowanych z powrotem do mieszkań. Czynił to z wyrachowania, dla sławy.
Sąd po kilkudniowym procesie uniewinnił Maksa uznając, iż działał w obronie własnej. Wypełniająca salę publiczność i czekające przed budynkiem Temidy tłumy zgotowały Maksowi owację. Tego wieczoru pusto było przed domami publicznymi na Solnej, Kamiennej, Wolborskiej. Wesołe panienki opuściły swe pikiety i wraz z opiekunami hurmem pospieszyły po bohatera. „Ślepego Maksa” na rękach przeniesiono przez miasto do miejsca jego zamieszkania, co nasz „Express” – o zgrozo – uczcił sążnistym opisem.
”Ślepy Maks” okazał się człowiekiem o manierach światowca. Już nazajutrz złożył kurtuazyjną wizytę w redakcji i w gorących słowach podziękował za życzliwe potraktowanie jego osoby na łamach gazety.
- Ja tego panom redaktorom nigdy nie zapomnę. Jak ktoś z was znajdzie się w potrzebie, niech przyjdzie do mnie, wszystko się załatwi – zapewnił, ściskając ręce naczelnemu i każdemu z nas z osobna.
Jakoż okazja nadarzyła się po jakimś czasie i to właśnie ja byłem tym, który miał szczęście z niej skorzystać. Którejś soboty, a sobota zawsze wróżyła najtrudniejsze chwile, bo trzeba było przygotować sensację na czołówkę pierwszej strony niedzielnego wydania, dopadł mnie na schodach Henryk Goldberg, dochodzący reporter działu sportowego.
- Ale bomba! Słyszał pan? Do cukierni „Bucika” wpadła policja. Nakryli gości przy rulecie!
Więcej powiedzieć nie zdążył. Woźny Roman zaanonsował telefon z Krakowa i Henryk pobiegł do kabiny odebrać sprawozdanie z meczu. A mnie się spieszyło na randkę, więc niewiele myśląc usiadłem do maszyny i na podstawie tych kilku usłyszanych słów spreparowałem czteroszpaltówkę jak się patrzy. Czego tam nie było! „Rozpalone hazardem twarze” , „Obracająca się tarcza ruletki i wpatrzone w nią chciwe oczy”, „Jęki zawodu i rozpaczy”, „Fruwające w powietrzu sztony i banknoty na widok wkraczających policjantów.” Tytuł dałem bodaj taki: „Monte Carlo w Łodzi. Policja likwiduje jaskinię hazardu w śródmieściu”.
Jedyny autentyczny szczegół, jakim rozporządzałem, to adres cukierni. Wiedziałem, że lokal Neufelda, recte „Bucika”, mieści się na Piotrkowskiej pod numerem 46 (po wyzwoleniu zainstalowano tam stołówkę studencką „Gęsie pióro”). Poza tym nic się nie zgadzało, ale o tym dowiedziałem się już później. Po prostu dwaj kupcy grali w „tysiąca”, a policja nie złożyła w lokalu wizyty.
Tymczasem biegłem szczęśliwy do szefa. Pochwalił mnie za dobry materiał i dał passe-partout na niedzielny mecz.
Po meczu pojechałem do redakcji i rozsiadłem się wygodnie w gabinecie redaktora Ołtaszewskiego. Chętnie tam przesiadywałem pod nieobecność naczelnego, przymierzałem się do jego fotela. W dzień powszedni za żadne skarby bym się nie odważył, naczelny był uczulony na tym punkcie, ale w niedziele przebywał poza miastem, mogłem więc liczyć, że nic nie zakłóci mi błogiej kontemplacji. I gdy rozparty w fotelu po raz nie wiedzieć który czytałem mój elaborat (wierszówkę dokładnie obliczyłem już na boisku), drzwi cicho się otworzyły. Na progu stanął przysadzisty, szerokoplecy mężczyzna.
- Jestem „Bucik” – przedstawił się. – Chciałem zapytać kto wstawił to do gazety. – podsunął mi pod nos „Express”.
„Bucika” znałem ze słyszenia. Wiedziałem, że jest stałym bywalcem Kokolobolo, ale tworząc o nim elaborat nie przypuszczałem, iż wizytę złoży i w naszej redakcji, a mnie przypadnie zaszczyt pełnienia honorów gospodarza.
- Kto to napisał... tego... niestety nie mogę panu wyjawić. Tajemnica redakcyjna... zagwarantowana przepisami...
- Ja wiem, przepisy, ja wiem zagwarantowana, wszystko rozumiem, ale chcę wiedzieć kto to podał do gazety.
Sytuacja przedstawiała się groźnie. Poza woźnym, który w dodatku gdzieś się zawieruszył, redakcja świeciła kompletną pustką. Zresztą nie odważyłbym się wzywać pomocy. Od przybysza dzieliło mnie wprawdzie masywne biurko naczelnego, co to jednak znaczy dla takiego specjalisty? Przypomniałem sobie historię „Bucika” Kilku braci, podobnych do siebie jak krople wody, jak buciki spod ręki tego samego majstra, pojechało na jakąś wyprawę, wrócił tylko jeden samotny „Bucik”, właśnie ten, co teraz stał przede mną. Chętnie bym drapnął przez dziurkę od klucza, ale takie numery wychodzą tylko w bajkach dla grzecznych dzieci. Zresztą i tę zbawczą dziurkę mój gość zasłaniał masywnym ciałem.
- Każda tajemnica tak długo jest tajemnicą, póki nią nie przestaje być – perswadował filozoficznie mój gość, a gdy nadal wzbraniałem się zdradzić informatora, a co dopiero autora, niedbałym ruchem wydobył z kieszeni zwitek zielonkawych banknotów, a drugą ręką – nóż sprężynowy. Miękko, serdecznie, jak się tłumaczy coś upartemu dzieciakowi, powiedział:
- Co to jest? To są dolary. A to? To jest nóż. Pan może dostać co pan chce – albo dolary, albo ten nóż...
Nie miałem ochoty ani na jedno, ani tym bardziej na drugie. „Bucik” stał o dwa metry ode mnie, nie spuszczał ze mnie wzroku, w którym nie było złości. Z jego pełnej twarzy ani na chwilę nie schodził uśmiech.
Wtem otworzyły się drzwi. Do gabinetu wszedł, zupełnie przypadkowo, sekretarz „Republiki”. Zobaczywszy faceta z majchrem w ręku, a mnie wciśniętego w fotel, z furią natarł na intruza, obrzucając go gradem epitetów, co odniosło piorunujący skutek: „Bucik” podwinął ogon i wyniósł się jak niepyszny.
Powiedziałem Górskiemu co i jak. Nic mi nie doradził. Milczkiem opuścił redakcję, na pewno zadowolony z siebie, że tak skutecznie rozprawił się z „Bucikiem”. Ale co ja miałem zrobić? Ze strachem myślałem o powrocie do domu. Facet dopadnie mnie na schodach i wreszcie zaofiaruje ten nóż... Nagle olśniła mnie zbawcza myśl. A gdyby tak zwrócić się do „Ślepego Maksa”? Sam przecież zaoferował swe usługi. Jak ktoś z was będzie w potrzebie – tak powiedział.
Pobiegłam na drugą stronę ulicy. Maks mieszkał naprzeciwko redakcji. Wysłuchał cierpliwie, pokiwał głową.
- No a kto to wstawił go gazety? Mnie pan może powiedzieć. Widząc moje zakłopotanie, machnął ręką.
- Niech pan idzie spokojnie do domu. „Bucik” nic panu nie zrobi.
I rzeczywiście: właściciel „kasyna gry” nie złożył mi już więcej wizyty. Widocznie przekonały go argumenty Maksa, a może, może... uszanował prawo tajemnicy redakcyjnej?
Następnym redakcyjnym klientem „Ślepego Maksa” był Jerzy Bolski. Wybrał się do teatru na rogu Zachodniej i Śródmiejskiej (Więckowskiego). Na ulicy czyjaś uzbrojona w żyletkę ręka wycięła mu kieszeń w spodniach wyłuskując portfel. Portfel jak portfel, też szkoda, pamiątka, srebrne inicjały, parę złotych tam było, ale – listy! Ni mogą przecież dostać się w niepowołane ręce!
Bolski zasięgnął rady Adama Grynfelda, naszego speca od kryminalistyki.
- Policja? Co to panu da? Złodzieja i tak nie znajdą, tylko straci pan czas.
- Niech pan idzie do Maksa – wtrąciłem się. – Mnie pomógł, na pewno i panu nie odmówi. Pan też o nim pisał.
Po paru minutach Bolski zjawił się w „biurze pisania próśb i podań”.
- Skradli mi portfel, panie Maks. Miałem tam pieniądze, ale mniejsza o nie. Chodzi mi o listy...
- Gdzie panu skradli portfel?
- Na ulicy.
- Na ulicy! Pan wie ile jest w Łodzi ulic?
- Na Śródmiejskiej. Szedłem do teatru.
- Po której stronie: po parzystej czy nieparzystej?
- Po nieparzystej, jakie to ma znaczenie? – zniecierpliwił się nasz kolega.
- Wszystko ma swoje znaczenie. Czy portfel wyciągnęli panu przed rogiem Zachodniej czy za rogiem?
- Nie pamiętam.
- To bardzo ważne. Niech pan sobie przypomni.
- Chyba za rogiem. Kiedy szedłem po papierosy do kiosku, jeszcze go miałem.
- Tak niech pan mówi. Chwileczkę – wskazał ręką krzesło i wykręcił numer telefonu.
- Halo, to ty? To ja. Słuchaj, przynieś zaraz ten portfel z brązowej skóry. Jak? Z inicjałami J. B. Tak... Pan jest u mnie. Pospiesz się.
Nie minął kwadrans jak na progu stanął, dysząc ze zmęczenia, młody osobnik. Spojrzawszy koso na zoperowaną przez siebie ofiarę, bez słowa podał Maksowi portfel.
- To ten?
- Tak
- Pan sprawdzi póki miglanc jeszcze tu jest czy się wszystko zgadza.
Bolski nerwowo przejrzał przegródki. Są! Różowe, pachnące lawendą listy. Pieniądze też leżały równo ułożone, ani jednego banknotu nie brakowało.
Skąd „Ślepy Maks” wiedział do kogo zadzwonić Jak się zorientował kto z licznego przecież zastępu złodziei przywłaszczył sobie na Śródmiejskiej, po nieparzystej stronie, za rogiem Zachodniej, brązowy portfel naszego kolegi?
Cały obszar Łodzi był zrejonizowany, każdy złodziej miał wyznaczony rewir i tylko w jego obrębie mógł kraść. Zapuszczanie się w inną dzielnicę, niż wyznaczyła specjalna instancja złodziejska, groziło przykrymi konsekwencjami. Dintojry wydawały w takich przypadkach wyroki jednobrzmiące. Dzięki tej właśnie rejonizacji, dzielącej miasto na sieć okręgów o wiele gęściej rozsianych niż np. rejony ówczesnej Ubezpieczalni Społecznej, synchedrion złodziejski mógł sprawnie kontrolować czy to, co wpływa na jego dolę, jest zgodne z faktycznymi obrotami. Amatorzy cudzej własności też sobie chwalili taki podział: zawsze lepiej, gdy się dokładnie zna teren pracy. Gdyby tak każdy chciał działać n własną rękę, w tłoku można by paść ofiarą kolegi po fachu.
Niebawem niezawodny rejestr „Ślepego Maksa” wybawił z opresji generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, który zawitał samochodem do Łodzi. W tym czasie, gdy generał popijał herbatę w cukierence na Bałutach, jego szofer wlazł pod auto, żeby przykręcić jakąś śrubkę. Skorzystał z tego miejscowy żulik i ściągnął z tylnego siedzenia piękny koc z wielbłądziej sierści. Generał wpadł w furię, polecił wezwać bodaj inspektora Noka z komendy policji, zmył mu głowę i nakazał, żeby koc się natychmiast znalazł. Inspektor z kolei ściągnął na miejsce Maksa, a ten dziarsko się uwinął, zajrzał do swego skorowidza i generał wrócił do Warszawy pełen podziwu dla sprawności... łódzkiej policji.
Nie tylko podział administracyjny obowiązywał brać złodziejską. Istniało jeszcze inne, niepisane, również surowo przestrzegane prawo: specjalizacja. Raz wybrawszy sobie określony rodzaj procederu, złodziej nie mógł samowolnie przerzucać się na inna specjalność. O tym również decydowała złodziejska starszyzna. Tak więc potokarz miał prawo kraść to co znajdowało się w zaprzężonych w konie wozach, jadących do miasta lub stamtąd wracających. Doliniarz mógł operować tylko w kieszeniach, szopenfeldziarz – w sklepach, klawisznik składał wizyty w mieszkaniach, a ci co obrabiali mieszkania na tak zwany „skok”, nazywali się szpringerowcy. Pajęczarz ściągał suszącą się bieliznę ze strychu, farmazon nabierał na szkiełka imitujące szlachetne kamienie. Specjaliści od kradzieży drobiu nazywali się kurarzami, kasy operowali pudlarze, na kolejach grasował mojszczyk, w banku koperciarz. Konie, bo i na nie byli amatorzy, kradli kolociarze, a ten, co wynosił dobytek z czyjegoś mieszkania z samego rana, to był gitmorgenbiter!
Ostatni termin zaczerpnięty został z żargonu żydowsko-złodziejskiego i przyjął się w wielonarodowym świecie przestępczym, podobnie jak inne nazwy specjalistów od cudzej własności. I tak łejkech lub tojter to złodziej okradający pijaków w miejscach publicznych, foter – stary, wytrawny złodziej, giten husen – złodziej głupi, dyletant w swym fachu, waszer – kradnący na kolejach przez usypianie pasażerów, a skazany na dożywocie – fajntug.
Miała też Łódź – co dotarło do wiadomości publicznej w trakcie jakiegoś procesu sądowego – własny „uniwersytet” złodziejski z licznymi wydziałami, kształcącymi przyszłych adeptów sztuki okradania. Szczegół o tyle istotny, że w tym czasie nie było w mieście ani jednej wyższej uczelni. Uniwersytet złodziejski miał swą siedzibę w mieszkaniu pewnego fachowca w wieku emerytalnym, który wraz z innymi specami przygotowywał nowy narybek. Kiedy przyszły adept sztuki złodziejskiej przyswoił sobie pewien zasób wiadomości teoretycznych, zaznajomił się z właściwościami budowy ciała ludzkiego, odruchami i nawykami człowieka oraz szczegółami różnego rodzaju ubiorów – poddawano go egzaminowi podstawowemu. Musiał wyciągnąć z kieszeni obwieszonego malutkimi dzwonkami manekina portfel, ale tak, żeby nie zadzwonił nawet najmniejszy dzwoneczek. Dopiero po przebrnięciu przez tę próbę można się było dalej edukować.
Obeznani z tajnikami złodziejskiego fachu wykładowcy cierpliwie wprowadzali słuchacza w arkana sztuki, dużą wagę przywiązując do zajęć praktycznych. Adepci dochodzili z czasem do takiej sprawności manualnej, że mogliby im pozazdrościć wirtuozi klawiatury i smyczka, nie mówiąc już o prestidigitatorach, iluzjonistach czy innych magikach
„Seminaria” złodziejskie odbywały się przeważnie w kinach, najczęściej w kinie „Ars” na Bałutach. „Profesorowie” zawsze towarzyszyli swoim „studentom”. Zadanie polegało na wyciągnięciu siedzącemu o rząd bliżej widzowi portfela ze spodni. Student musiał pamiętać, że bywają ubrania nicowane i wtedy mają kieszenie z drugiej strony. Cały wysiłek, gdyby tego nie uwzględnić, mógłby iść na marne.
Egzamin przeprowadzano pod osłoną ciemności, w najbardziej frapujących momentach wyświetlanego filmu. Zdarzało się, że widz wyczuwał obecność czyjejś ręki w kieszeni i podnosił krzyk. Zapalało się światło i na nieszczęsnego praktykanta sypały się razy. Pierwszym, który ich nie szczędził, był... sam pan profesor. A gdy próba wypadła dobrze, kandydat przechodził dalsze, trudniejsze etapy pracy – w tramwaju, na ulicy, w sklepie. Nowe tricki i sposoby wymyślał „dyrektor”, będący zarazem właścicielem „uczelni”.
Takimi to sensacjami i michałkami, taką terminologią, szczodrze obdarowywaliśmy czytelników, pomni słów szefów, że ludzie to chętnie czytają. A może było na odwrót? Może ludzie czytali te wszystkie historie dlatego, że gazeta ciągle ich nimi karmiła, rozdmuchując drobne wpadki do apokaliptycznych rozmiarów?
To leżało w interesie wydawcy. Sensacje kryminalne i niestworzone historyjki ze świata miały odwracać uwagę od istotnych wydarzeń, od bezrobocia, głodu mieszkaniowego, strajków, naprężonej sytuacji międzynarodowej. Były zasłoną dymną, którą wydawcy zawieszali w własnym, dobrze pojętym interesie, w interesach tych, którzy dawali im dotacje i tych, którzy byli odpowiedzialni za wszystko, co się dokoła działo.
 
 
 
 
 
 
ID-002323.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki To ci kwiatki
 
Od autora
Najpierw matka wydała mnie na świat, a ja wydałem radosny okrzyk. W szkole wydawano mi nie najlepsze świadectwa, ale nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wszystko wydawało mi się takie piękne! W 1931 r. rozpocząłem pracę dziennikarską i wydałem walkę złu, choć nie zawsze wiedziałem, gdzie tkwią jego korzenie. W 1948 r. z Wacławem Drozdowskim wydałem album Wicek i Wacek. W 1970 r. wydano mi dwie książki: Skąd my się znamy? (Wydawnictwo Łódzkie) i Triewoga w adu (Izdatielstwo "Prawda", Biblioteka "Krokodyla"), a w 1980 r., również w WŁ, pierwszy tom Reportera przed konfesjonałem (drugi w przygotowaniu). W tzw. międzyczasie wydałem córkę za mąż.
Nie przerywając pracy dziennikarskiej, w latach sześćdziesiątych związałem się z Se-Ma-For-em, co wydało plon w postaci 44 filmów krótkometrażowych według moich scenariuszy, z tego 39 z serii Zaczarowany ołówek. Mimo, iż nie lubię wydawać pieniędzy, kilka razy wydałem grubszą gotówkę na samochód. Pewien kolega wydał mnie kiedyś, ale nic mu to nie pomogło.
W 1973 r. przeszedłem na emeryturę i z tej okazji wydałem ucztę dziękczynną. Co myślę o niektórych ludziach, to moja tajemnica, której nie wydam. Jak widać, wydawanie towarzyszyło mi przez całe życie. I tak będzie dalej, póki nie wydam… ostatniego tchnienia.
 
 
 
 
 
 
ID-002324.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Raz, dwa, wziali! Wspomnienia z ZSRR 1939-1946
 
Od autora
 
W niezwykłych okolicznościach narodziła się ta książka. Ciąża przebiegała niemal pół wieku, natomiast sam poród odbył się lekko, bez kleszczy, bez cesarskiego (czytaj: cenzorskiego) cięcia. Pomysł opisania mych przeżyć sponad sześcioletniego pobytu w Związku Radzieckim w latach wojny zaświtał mi już w czasie dramatycznej ucieczki przed hitlerowcami w listopadzie 1939 roku, kiedy jako dwudziestosześcioletni młodzian wyruszyłem na tułaczkę po świecie.
Los nie szczędził mi gorzkich doświadczeń. Czego to ja się nie imałem przez te lata? Próbowałem sił w najrozmaitszych zawodach, nawet byłem poganiaczem wielbłądów pod skwarnym niebem Azji, dokąd wywędrowałem po przeszło rocznej wyczerpującej pracy w łagrze. Podzieliłem wtedy los wielu tysięcy Polaków, zesłanych z Ukrainy i Białorusi do obozów pracy przymusowej.
Po trzech względnie spokojnych latach spędzonych u stóp Pamiru padłem ofiarą prowokacji.
Podejrzany o współpracę z Niemcami i wrogą działalność przeciwko Związkowi Radzieckiemu poddany zostałem długotrwałemu śledztwu, trafiłem do więzienia i znowu do łagru. Gdyby nie sprzyjające okoliczności, kto wie, czy napisanie tego pamiętnika mogłoby dojść do skutku…
Pod wpływem ciężkich przeżyć i określonej sytuacji politycznej mój zamysł literacki oddalał się coraz bardziej. Nie robiłem żadnych notatek, bo i po co? Po powrocie do kraju też nie zaprzątałem sobie głowy tą sprawą. Po prostu nie było szans na wydanie pamiętnika z tamtych lat, a do szuflady pisać nie lubię.
Nie spełnione marzenia odżyły pamiętnej wiosny 1987 po znamiennych przeobrażeniach u sąsiadów. Dopiero wówczas, gdy coraz głośniej poczęło rozbrzmiewać hasło "głasnost" (jawność), gdy padły ważkie słowa o likwidacji białych plam w stosunkach polsko-radzieckich, gdy "pierestrojka" w Kraju Rad nabrała realnych kształtów - dopadłem maszyny do pisania. Wysłużona "Erika" ledwo nadążała za natłokiem wspomnień. Rozwinęła się barwna taśma filmowa, z zakamarków pamięci wydobyłem minione dzieje, sylwetki ludzi, z którymi się stykałem.
Książkę napisałem w tempie rekordowym: w ciągu maja 1987 i kilku dni czerwca. Dałem jej fikuśny tytuł z podtekstem Raz, dwa, wziali! Tymi słowy ponaglał nas do zdwojenia wysiłków przy taskaniu spiłowanych drzew prorab w Rybińskim obozie pracy, a przedtem, we Lwowie, też raz, dwa, wziali, ale nas wielotysięczną rzeszę uciekinierów do miejsc odosobnienia…
Maszynopis zaniosłem do redakcji łódzkiego tygodnika "Odgłosy". Przeczytali i… raz, dwa, wziali. Po "Odgłosach", które zamieściły piętnaście całostronicowych fragmentów pamiętnika, po tekst sięgnęli następni: lubelska "Kamena", katowicki tygodnik "Tak i Nie", łódzka Rozgłośnia Polskiego Radia - wreszcie Wydawnictwo przy Towarzystwie Krzewienia Kultury Świeckiej w Łodzi. Nakładem tej oficyny trafił na półki księgarskie niniejszy tomik, będący spełnieniem mych marzeń sprzed pięćdziesięciu lat.
 
Staliśmy w karnym ordynku za wrotami obozu, w oczekiwaniu wymarszu do pracy. Strażnik zlustrował nas rutynowym spojrzeniem, sprawdził, czy jesteśmy w komplecie, i beznamiętnym głosem obwieścił:
- Wnimanije! Szag w liewo, szag w prawo, szag w pieriod, szag nazad, a budu primieniat' orużije biez prieduprieżdienija! Poniatno?
- Poniatno! - odkrzyknęliśmy chórem.
Formułkę tę, ostrzegającą, że strażnik bez uprzedzenia użyje broni przy najmniejszej próbie ucieczki, znaliśmy już na pamięć. Tydzień minął od przybycia do łagru. Powitał nas komendant całego obozu (podobno też "zakliuczonnyj", resztę kary pozwolono mu odbyć na tym stanowisku).
- Przypadł wam w udziale nie lada zaszczyt uczestniczenia w historycznym dziele, w budowie elektrowni wodnej, która powstaje dzięki wysiłkowi całej armii ludzi pracy i służyć będzie narodowi. Będziecie pracować w zdrowych warunkach przy wycinaniu drzew. Teren przed zatopieniem musi zostać oczyszczony i wyrównany. Czego od was wymagamy? Karności, zdyscyplinowania i dobrej roboty. Kto nie będzie szczędził wysiłków, nie położy się głodny spać!
Prorab, proizwoditiel raboty, czyli kierownik robót, ujął to dosadniej w rozmowie z którymś z naszych:
- Żit' budiesz, no jebat' nie zachoczesz!
Komendant nie wymienił nazwy miejscowości, dokąd nas zagnał los, nie określił ze zrozumiałych względów geograficznego położenia łagru. Mimo to już po paru dniach mieliśmy pełne rozeznanie, gdzie się znajdujemy. Obóz odwiedzali w różnych sprawach wolnonajemni - pracownicy z wolnego najmu; inżynierowie, majstrowie mieszkający w okolicy. Przyjeżdżały ciężarówki z materiałami budowlanymi. Od kogo się dało, wyciągaliśmy słowo po słowie, resztę dopowiedzieli nam więźniowie z rosyjskich obozów pracy.
Ich i nas obowiązywał zakaz kontaktowania się. Nie wolno było opuszczać swych zon (na miłość boską, nie stawiajcie kropki nad "z", tu chodzi o strefy!), obie - polska i rosyjską, oddzielały zasieki, dodatkowo stałą służbę pełnili wartownicy. Ale nasze i rosyjskie brygady pracowały w bliskim sąsiedztwie. W czasie pieriekurok - przerw na papierosa - ucinaliśmy krótkie rozmowy, a że nie brak było wśród nas łebskich facetów - szybko zorientowaliśmy się, co i gdzie. Miejscem naszej pracy był Rybińsk, port nad Wołgą, w obwodzie jarosławskim (jeśli ktoś jest słaby w geografii - między Moskwą a Leningradem). W pobliżu Rybińska znajdował się potężny zbiornik wodny, sztuczne jezioro powstałe w wyniku przegrodzenia Wołgi tamą. Wody z tego akwenu miały być skierowane na tereny, gdzie nas przywieziono, gdzie powstawała elektrownia wodna, a nasz uczastok nazywał się "Rybińskij Hydrouzieł".
Dzięki niezapomnianej felczerce, a po trosze i hojności natury, przydzielono mnie do najcięższych prac. Razem z trzydziestoma byczkami z różnych stron Polski znalazłem się w brygadzie Eljana, którego wybraliśmy na swojego przywódcę. Polskich brygad było kilkanaście, na czele całej polskiej kolonii stanął Feichenfeld (zdaje się, że przekręciłem jego nazwisko). Krakus z nastroszonym, krótkim wąsem, w średnim wieku, o postawie zawodowego kaprala. Nominacja była trafna. Nasz szef w karbach trzymał podopiecznych, ale jak lew walczył o lepsze warunki bytowania, o większe pajdki chleba. Pierwszy dzień darowano nam na zaaklimatyzowanie się, drugiego wyprowadzono do karczowania lasu. Nawet Sybiracy, naród jak mało który, zahartowany i zawzięty, wysiadali przy karczowce, bo też była to piekielna robota! Pnie drzew należało tak wykopywać, żeby w ziemi nie został najmniejszy pęd. I w efekcie wyrobiliśmy kilkanaście procent normy. A w obozie obowiązywały żelazne zasady: za wykonanie normy w stu procentach dostawało się kilogram chleba, za dziewięćdziesiąt procent - dziewięćset gramów, za osiemdziesiąt - osiemset i tak dalej. Jeżeli schodziło się poniżej 26 procent - pajdki kurczyły się do trzystu gramów, zupę nalewano więźniom z najgorszego kotła, wodnistą bałandę, w dodatku na noc zamykano w karcerze. Tak karano tych, którzy wykręcali się od roboty. Wiele, wiele lat później opowiadałem znajomemu o moich przeżyciach w obozie Rybińskim. Chwycił się za głowę.
- Człowieku, to wyście siedzieli w sanatorium! Myśmy dostawali po trzysta gramów chleba za całodzienną pracę w kopalni!
To prawda, tak było. Znajomy został aresztowany po zakończeniu wojny za przynależność do AK i mimo, że walczył z hitlerowskim okupantem z bronią w ręku, przelewał krew, skazano go na piętnaście lat więzienia, zesłano pod koło podbiegunowe do Workuty, skąd wrócił w 1956 roku po dziesięcioletniej odsiadce. Taki los spotkał wielu Polaków. Nas nie potraktowano jako "politycznych" i stąd te "cieplarniane" warunki.
Nawet nie zamknięto nas owego dnia w karcerze za wpadkę na karczowce. No bo jak umieścić trzydziestu chłopa w piwniczce przystosowanej na przyjęcie kilku osób?
Komendant obozu podjął decyzję: przerzucono nas na liesopował - do ścinania drzew. Piłowało się je ręcznie piłami we dwóch. To też nie lada sztuka. Najpierw należy ustalić naturalny pochył drzewa, zrobić z tej strony od dołu nacięcie toporem, żeby spadające drzewo nie wyrwało szczap, dopiero potem z drugiej strony wprawić piłę w ruch.
Często zdarzało się, że drzewo "siadało" na pile, musieliśmy wtedy wbijać kliny. Powaloną sztukę obskakiwała inna grupa, jedni obcinali gałęzie, inni transportowali drzewa na plecach i układali je w piramidę - warstwa wszerz, warstwa wzdłuż, żeby powietrze miało dostęp.
Robotę nadzorowali dziesiętnicy. Prorab, przechadzając się od brygady do brygady, kontrolował, jak się uwijamy.
- Raz, dwa, wziali! komenderował, a widząc, że nie możemy sobie poradzić z dźwignięciem drzew dodawał: - chuj podniali, po czym, żeby nas zachęcić do dalszych wysiłków: raz, dwa, drużno, jeszczo nużno!
Jakoś szło. Wypracowaliśmy po dziewięćset gramów chleba i talony do lepszego kotła, co gwarantowało gęstą, zawiesistą zupę na śniadanie, taką samą na kolację po powrocie z pracy, do tego na drugie porcję grochu purée, kaszy czy okraszonych ziemniaków.
Za ponad sto procent normy mogliśmy wykupywać po pięćdziesiąt kopiejek talony na priembliudu. W czasie pracy na " proizwodztwo" przyjeżdżała ruchoma kuchnia z dymiącymi beczkami. Na każdy talon kucharz wydzielał porcję tak gęstego grochu, że łyżka stawała, i po białej bułce. Na te bułki polowali więźniowie z rosyjskich brygad, sprzedawaliśmy je po kilka rubli sztuka, grochem objadaliśmy się po uszy (prembliudowych talonów wydajni drwale mogli kupić, ile kto chciał), a po powrocie do obozu opylaliśmy normalne kolacyjne talony.
Nasze kosztowności - zegarki, obrączki, pieniądze, oddaliśmy na przechowanie do obozowego magazynu. Wręczono nam pokwitowania, zapewniono, że gdy wyjdziemy na wolność, wszystko otrzymamy z powrotem.
Z ufnością przekazaliśmy do depozytu i inne rzeczy. Do łagru wjechała ciężarówka i jacyś grażdanie, niektórzy mieli na sobie wojskowe bluzy. Chodząc od baraku do baraku, namawiali nas do oddania ubrań, butów, które w obozie jakoby nam się nie przydadzą, a mogą paść łupem rzezimieszków z sąsiednich brygad. Ja też pozbyłem się ubrania z pepity, które tak irytowało redaktora Ołtaszewskiego: "Panie Kiepura, zrzuć pan z siebie tę pepitę, bo w oczach mi miga, nie mogę na pana patrzeć!" W zamian za nasze rzeczy, przybyli wręczyli nam kartki z adnotacją: odin kostium, odna para sapogow, odin switer itp. D o roboty wyprowadzano nas o szóstej rano. O piątej do baraku wchodził Makutoni (chyba Włoch?) i donośnym głosem zrywał nas z pryczy:
- Podjom! Zbierać się!
Makutoni był dniewalnym. Jego obowiązki poległy na budzeniu nas, a gdy baraki pustoszały, na sprzątaniu. Lukratywne zajęcie zawdzięczał parze pięknych, glansowanych butów z cholewami (niemal identyczne miał na nogach mój Stefan!). Ofiarował je komu trzeba i zadekował się jak u pana Boga za piecem - ani razu nie wyszedł poza wrota.
Spaliśmy w długim baraku z dwupoziomowymi pryczami, gęsto, jeden przy drugim. Gołe deski pod plecami, głowy spoczywały na workach z naszym dobytkiem. Kładliśmy się w roboczej odzieży - drelichowych bluzach i spodniach, okrywaliśmy się - czym kto miał, przeważnie paltami. Mój długi, niemal do kostek płaszcz, taka była moda przed wojną, oddawał nieocenione usługi. Jedną nogę wsuwałem w rękaw, w drugi rękę i owinięty jak rolmops spałem w takiej pozycji kamiennym snem do wejścia Makutoniego.
Pracowaliśmy do szóstej wieczór, z przerwami nas pieriekurki. Strażnicy, na ogół wyrozumiali, dość często zarządzali przerwy. Po każdej ustawiali nas w dwuszeregu i sprawdzali. Czy stan liczbowy zgadza się z ich wykazami na tabliczkach z dykty.
Któregoś dnia strażnik nie mógł nas doliczyć. Kilka razy obszedł dwuszereg, zaklął "po matuszkie", zabronił ruszyć się z miejsca i wystrzelił w powietrze z gwintówki. Nie trwało długo, gdy z zony przybiegło kilku jego kolegów w towarzystwie potężnych wilczurów.
Ruszyła pogoń za zbiegami. Na przedzie znudzone bezczynnością psy, za nimi strażnicy.
- To Szlama i Kuba dali nogę… - poszło po brygadzie.
- Nie zajdą daleko - pokręcił któryś głową. - Tu takie numery nie mają szans. Wiecie, jak daleko stąd do najbliższych osiedli? Zresztą kto przyjmie uciekiniera z obozu? Mają na sobie kazionne specówki… Po upływie niespełna pół godziny ukazał się kondukt. Otwierały go zadowolone, merdające ogonami pieski, za nimi dreptali obaj delikwenci, z przodu i z tyłu strażnicy. Ich karabiny opierały się o plecy Szlamy i Kuby.
Psy obozowe przeszły odpowiednie przeszkolenie. Nie zrobiły krzywdy zbiegom. Powaliły ich na ziemię i przytrzymały zębami za pludry, póki nie zjawili się ich panowie. To nie to, co owczarki w niemieckich obozach, przyuczane do rozszarpywania uciekających więźniów. Chociaż i tam bywały wyjątki…
Oto autentyczna historia, jaka wydarzyła się w latach wojny w jednym z hitlerowskich obozów. Komendant katowni wyhodował wyjątkowo groźnego psa. Nawet Niemcy omijali go z daleka. Hitlerowiec dbał o swego pupila, podsuwał mu co najlepsze kąski z oficerskiej kuchni. Więzień z rosyjskiego baraku pod wpływem głodu zdobył się na desperacki krok: podczołgał się do legowiska zwierzęcia, obżerającego się właśnie kaszą z mięsem, porwał mu sprzed nosa miskę i łapczywie rzucił się na jadło. Pies z wrażenia znieruchomiał, nawet nie warknął, przyglądając się spokojnie więźniowi, który po nasyceniu głodu, a raczej po opróżnieniu miski, wrócił do baraku. Wieczorem komendant ze zdumieniem stwierdził, że jego ulubieniec skomle, wyraźnie dopominając się o strawę. Pusta, porzucona o kilka metrów dalej od miejsca, gdzie zawsze stałą, miska, wytłumaczyła wszystko.
Komendant obszedł baraki więźniów i obiecał, że temu, kto zdobył się na taki wyczyn, nie tylko nic nie zrobi, ale da mu jeszcze bochenek chleba, niech tylko się przyzna.
Epilogu nie znam, może więzień przyznał się, a hitlerowiec wyjątkowo dotrzymał słowa?
Wieczorem nasz komendant zwołał wszystkie polskie brygady i wśród grobowej ciszy powiedział:
- U nas, w Sowieckom Sojuzie, nikt nie ucieka, a jeżeli ucieka, ścigamy go jak wściekłego psa. Nie zobaczycie już swych towarzyszy.
Zwiesiliśmy głowy, co pobożniejsi odmówili w duchu modlitwę "Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie" i "El mole rachmim"…
Długo ten incydent był tematem rozmów. Żałowaliśmy obydwu kozaków. Nikt nawet nie przypuszczał, w jakich okolicznościach przyjdzie się z nimi spotkać! Życie obozowe zbliżyło nas. Zatarły się różnice klasowe, religijne, rasowe. Zawiązały się przyjaźnie, pomagaliśmy sobie wzajemnie. Przylgnąłem do dwóch chłopców z naszej brygady: Józka Bartosika i Topfa. Stanowiliśmy nierozłączną trójkę. Józek, poczciwe rosłe chłopisko, pracował do wojny jako farbiarz. Wyręczał mnie często na "proizwodztwie". Widział, z jakim trudem się schylam. Po przebytej w dzieciństwie dwukrotnej trepanacji czaszki mam uszkodzony błędnik w prawym uchu, na które nie słyszę, najlżejsza praca w pozycji pochylonej przyprawia mnie o zawroty głowy, co było też powodem otrzymania na komisji poborowej kategorii "D". A jak piłować nie schylając się?
Dzieliłem się z Józkiem machorką. Namiętnie palił, a że gotówki nie posiadał, zdany był na cudzą dobroć. Drugi mój kompanion, Topf, jak na warunki obozowe, był krezusem. Ani rubla nie oddał na przechowanie, grubszą sumę zaszył w bluzie. Nikt nie mógł zrozumieć. Dlaczego tak panicznie boi się łaźni. Ani razu tam nie poszedł, zawsze się jakoś wykręcał, choć naczalstwo pilnie baczyło, abyśmy co dwa tygodnie obmywali grzeszne ciała.
Właściwie nikt nie chodził tam chętnie. Baliśmy się brudu, to prawda, ale w bani czyhało inne niebezpieczeństwo. Nasza odzież wędrowała na druciane obręcze, po czym poddana działaniu wrzącej pary wracała do pomieszczenia, gdzie na golasa, nieraz godzinę, wyczekiwaliśmy po obmyciu się. Obręcze z odzieżą rzucano na kupę, ci, co docisnęli się najbliżej, łapali najlepsze bluzy i spodnie, a te sfatygowane dostawały się innym.
Raz i mnie przypadło w udziale poplamione, podarte odzienie. Mało tego: po kilku dniach odczułem potworne swędzenie w kroczu, w miejscu, które Niemcy nazywają figlarnie "Eierplatztantz". Złapałem mendoweszki. Maść sabadylowa nie pomogła. Poczciwy Józek scyzorykiem (ukrył go, bo ostrych narzędzi nie wolno było mieć) przy migotliwym świetle lampki elektrycznej wydłubywał wstrętne insekty. Wessały się w ciało na głębokość kilku milimetrów.
W barakach zakwitł drobny handelek. Sprzedawano i kupowano najróżniejsze rzeczy. Największym popytem cieszył się chleb. Już nikt nie wybrzydzał na zły smak. Rano przy rozdziale wykłócaliśmy się o garbuszki, przylepki. Miały najwięcej twardej, wypieczonej skórki.
W cenie była też machorka. I ta ukraińska, z wiewiórką na opakowaniu, i "samosiejka" z prywatnych plantacji, zielona, tak ostra, że przy zaciąganiu się szarpała wnętrzności. Jednostkę miary stanowiło puste pudełko od zapałek. Za taką porcję machorki żądano pól pajdki chleba!
Nabywców nie brakowało. Patrzyli uważnie na ręce sprzedającego, wołając:
- Ubijaj, ubijaj, sknero! To nie puch na kołdrę!
O machorkę nie było trudno. Zaopatrywali nas więźniowie z rosyjskich baraków, otrzymywali paczki od rodzin. Należało mieć się na baczności. Niektórzy dostawcy napełniali fabryczne opakowania trocinami, tylko na wierzchu znajdowała się cienka warstwa machorki, i tak spreparowany towar wkręcali nam za naszą krwawicę.
Kłopoty mieliśmy z papierem na skręty. Czasem udało się wyprosić od proraba czy dziesiatnika skrawek gazety, najczęściej jednak kręciliśmy papierosy w strzępkach kartonowych opakowań po cemencie. Mozolnie oddzielaliśmy warstwy tej bumagi, sklejaliśmy je śliną i wciągaliśmy w płuca nie bardzo wonny dymek.
O tym, żeby samemu wypalić do końca, nie było mowy. Na widok skręcanego papierosa (gdy zdobyło się gazetę, formowaliśmy tzw. "kozie nóżki") ustawiała się kolejka: jeden przez drugiego zamawiał kilka cugów, skręt wędrował z ust do ust, parząc wargi i palce ostatnim.
 
Po wojnie żołnierz radziecki wrócił z Warszawy do rodzinnej wsi. Zasypano go pytaniami o to i owo.
- Nu a kak na szczot pieczati? Izdajut gaziety? (A jak tam z prasą? Wydają gazety?)
- Konieczno. Oczen' choroszaja "Życie Warszawy"…
- Podobno wychodzi też "Słowo Ludu"? - wtrącił politruk.
- "Słowo Ludu"? Nie znaju, nie kurił…
Przy wyczytywaniu listy sąsiedniej brygady usłyszałem znajome nazwisko.
- Czy pan jest lekarzem z Poznania? - zapytałem wywołanego.
- Tak…
- Bardzo mi przyjemnie - wyciągnąłem rękę i przedstawiłem się.
- Przed dwoma laty poznałem w Krynicy pańską żonę i synka.
- Ach, to pan! Żona wspominała mi często o panu. Co za spotkanie!
 
To było latem 1937. Urlop spędzałem solo w pensjonacie pani Rubinstein, matki mojego kolegi Romka. Cóż to był za pensjonat! Na śniadanie stół zastawiony frykasami do wyboru, ile kto chciał. Wędliny, jajka, sery. Miód, pomidory… Na obiad też do wyboru zupy i drugie dania. Chyba osiem złotych płaciłem za dzienny pobyt z wyżywieniem.
Poznałem tam panią Elżbietę. W podwórzu na Piotrkowskiej 67, gdzie dzisiaj mieści się kino "Polonia" (wtedy "Casino"), znajdowała się wypożyczalnia książek. Jej właścicielką była świeżo poznana pensjonariuszka pani Rubinsteinowa. Ucieszyła się z zawarcia znajomości z tak obiecującym partnerem do tańca i spacerów.
- Romek ma samochód, będziemy wyjeżdżać na wycieczki!
W tańcu prowokowała mnie wyraźnie, poddając ciało do przodu. A gdy wyszliśmy ochłonąć, przytuliła się namiętnie.
- Tak się cieszę, naprawdę tak się cieszę…
Nie pozostawałem jej dłużny w pieszczotach. Jak to Ordonówna śpiewała? "Tylko jabłoń to widziała, ilem się nacałowała z królewiczem moich snów…". Topole w zacienionym zakątku parku krynickiego też niejedno widziały tego wieczora i następnych. Pani Elżbieta odwiedziła mnie w moim pokoju, pozwoliła się rozebrać, a gdy chciałem sfinalizować swe manewry, nieoczekiwanie stawiła opór.
- Co to, to nie, mój maleńki…
Na "nie" to ja mam Gretę Garbo! - pomyślałem i postanowiłem zakrzątnąć się koło innej pensjonariuszki.
Jakoż okazja nadarzyła się szybko. Do Krynicy przyjechała z synkiem młodsza siostra pani Elżbiety, Irena, rodem z Poznania, żona lekarza, którego rękę teraz ściskałem. Mieszkała w innym pensjonacie, składałem jej wizyty, narzekała na złe pożycie z mężem, poświęcał jej mało uwagi. Gdy nieletnie dziecię zasnęło, zabrałem się do dzieła. Nie broniła się jak siostra, ale w decydującym momencie opadł… mnie strach i wysiadłem o stację za wcześnie.
- Tak to czasem bywa - pocieszała mnie. - Byłeś za bardzo rozpalony, głowa do góry, następnym razem będzie lepiej…
Często jeździliśmy samochodem Romka (odkryty steyer z podnoszoną budą) do "Złotego Rogu", cukierenki należącej do ojca Jana Kiepury, do "Cichego Kącika". Zawsze w czworo: pani Elżbieta, Irena, Romek przy kierownicy i ja. Siadałem między obiema paniami. Jedną ręką podszczypywałem Elżbietę, drugą jej siostrę, dyskretnie, żeby tamta nie widziała. Nie mogę zrozumieć, co mną kierowało: przecież Irena okazała się łaskawsza, przystępna, a Elżbieta mnie zrekuzowała! Po powrocie do Łodzi zmieniłem wypożyczalnię książek. Irena słała mi list za listem, serdeczne listy, pełne oddania. Adresowała je na redakcję (miałem żonę), nazywała mnie "kochanym kogucikiem", jej synek gryzmolił ukłony. Ile lat może mieć dzisiaj ten chłoptyś, którego huśtałem na kolanach? Chyba już szósty krzyżyk wlazł mu na kark…
Bez specjalnych emocji rozpamiętywałem mój krynicki romans. Słowa proraba potwierdziły się: nie myśleliśmy o tamtych sprawach. Podobno do potraw dosypywano sodkę czy jakieś inne świństwo, co skutecznie hamowało naturalne popędy. To nasze "desinteressment" seksualne lapidarnie określił dwudziestoletni najlepszy drwal w naszej brygadzie.
- Nie mam głowy do dupy!
Zdarzało się, że w nocy budzono nas do roboty. Przyjeżdżały pociągi z cementem, który trzeba było wyładować do stojących obok na rampie pustych wagonów. Mordęga nie z tej ziemi! Cement wywoziło się taczkami po drewnianej, uginającej się kładce, przerzuconej z załadowanego do pustego wagonu. Na początku robota szła składnie, dopiero później, gdy wagon do połowy był już załadowany, gdy nogi grzęzły w sypkim cemencie wdzierającym się do płuc, opadaliśmy z sił. Choć za ponadplanową, nocną pracę podkarmiano nas, każdy wolałby zrezygnować z dodatkowych racji chleba, byle tylko nie przeładowywać cementu. Stwierdziłem u siebie pierwsze objawy cyngi, szkorbutu. Dziąsła obsunęły się, obnażone korzenie zębów bolały. Wielu zapadało na tę chorobę. Dostawaliśmy antidotum - "cyngutnoje", sałatkę z surowych jarzyn: marchwi, pietruszki, porów, cebuli, buraków, niewiele jednak to pomagało.
Wydajność pracy zaczęła spadać, wraz z nią zmniejszyły się porcje chleba. Nie wszyscy w brygadzie spisywali się jednakowo. Jedni harowali w pocie czoła, inni obijali się. Ktoś zaproponował: wydajność obliczać indywidualnie, ten co więcej z siebie daje, niech otrzymuje więcej chleba, ci co markierują, muszą się zadowolić mniejszymi racjami. Wniosek przegłosowano. Nasz Eljan nie nosił głowy od parady, wpadł na jeszcze lepszy pomysł!
- Zrobimy tak. Trzysta gramów chleba dostaje zarówno ten, co dociągnie do 26 procent normy, jak i ten, który palcem nie kiwnie w pracy. Tych mało wydajnych podamy jako też wymigujących się od roboty, a ich procenty doliczymy najlepszym. W ten sposób najlepsi dostaną większe pajdki i talony na priembliudę, a tamtym każdy z nich dorzuci kromkę ze swego przydziału. Wilk będzie syty i owca cała!
I tak też się stało. Nygusy byli zadowoleni, bo chociaż przychodziło im nocować w karcerze, to chleba mieli więcej.
Również i ja błysnąłem konceptem. W bok od lasu rósł zagajnik brzozowy. Dwa rozległe pasy drzewek oddzielała rozległa polana.
- Panie Eljan - zagadnąłem brygadiera - gdyby tak skłonić nariadczika, żeby nas zatrudnił przy wyrębie tych brzózek? Naniesiemy gałązki na polanę, między drzewkami, nariadczik zmierzy laufmetry, zaliczy kawałek polany i wyrabotka będzie na cacy!
- Dobry pomysł, tylko trzeba mu dać rebuchem - łapówkę.
Ktoś zaoferował tweedową marynarkę, złożyliśmy się po kilka rubli dla właściciela kapoty. Nariadczik przystał na naszą propozycję (najpierw przymierzył marynarkę, czy dobrze na nim leży) i ruszyliśmy do brzozowego gaju.
Na nogach miałem owe buty "Bata", wygrane w pokera w koszarach. Uratowały mnie przed kalectwem: gdy chwyciłem siekierę i zamachnąłem się, żeby ściąć brzózkę przy samej ziemi, ostrze zawadziło o moją zbyt do przodu wysuniętą kończynę i razem z brzózką poleciał szpic buta. Gdybym był w zwykłych kapciach, nie doliczyłbym się przynajmniej jednego palca.
Wieczorem w kantorze zawrzało! Brygada Eljana wykonała normę w 130 procentach. Tego jeszcze nie było, jak długo "Hydrouzieł" istniał. Za owe 130 procent przez kilka dni - dokąd udawało się pokrywać polanę gałązkami - wydzielano nam po kilogramie i trzysta gramów chleba, zupę i drugie z kotła dla otliczników. Tak nas nazywano, lub udarnikami. Miano stachanowców przysługiwało tylko tym z wolnego najmu.
A kiedy rozstawaliśmy się, acz bardzo niechętnie, z chlebodajnym zagajnikiem, dziesiatnik poklepał Eljana po ramieniu.
- Mołodcy! Opiat' połuczitie choroszuju rabotu. Budietie relsy taskat'! (Zuchy! Znowu dostaniecie dobrą robotę. Będziecie przenosić szyny!)
Szyny, podobnie jak przedtem drzewa, przenosiliśmy na barkach. Dowcip polegał na tym, żeby wszyscy trzymali je na tym samym ramieniu, bo gdy balast zrzucało się z rozmachem na ziemię, temu, co pomylił się, mogło urwać głowę.
Ta praca nie odpowiadała mi. Co innego drzewa, lżejsze, pachnące żywicą. No i brak mi było owych mobilizujących komend proraba, który na tę robotę nie przychodził: "Raz, dwa, wziali"… Wziali, bo wziali. Raz, dwa. Ale - nas… ze Lwowa.
 
Łapię żółwie, gubię wielbłądy
 
Siostra naszej gospodyni, Lola, wyszła za Tadżyka. Żyli szczęśliwie, w dostatku. Mąż Loli zajmował eksponowane stanowisko, mieli w Chanaka własny domek, działkę, hodowali barany.
Azjatycki baran en face wygląda jak nasz z hal tatrzańskich, tylko zad ma inny. Jego grzbiet kończy się kurdiukiem, zwałem tłuszczu, przypominającym garb wielbłądzi. A te kurdiuki bywają tak ogromniaste, że paraliżują ruchy zwierzęcia, ciągną barana do dołu, toteż przystawia mu się z tyłu drewniane podpórki na kółkach, inaczej nie zrobiłby kroku. Przy transakcjach kupna Tadżyk ujmuje oburącz kurdiuk, waży go w dłoniach, żeby przekonać się, ile baran jest wart.
Taki najokazalszy egzemplarz poszedł pod nóż w obejściu Loli. Z okazji "baranobicia" zaproszono nas na ucztę. Wśród gości byli Uzbecy. Sporo ich osiadło przed wiekami w Chanaka i w innych miejscowościach Tadżykistanu. Mowa Uzbeków brzmiała w naszych uszach identycznie jak mowa Tadżyków, choć to całkiem inne grupy etniczne i ich języki różnią się. Znakiem rozpoznawczym były dla nas nakrycia głowy. Tiubietiejki tadżyckie są wielobarwne, uzbeckie mają ozdoby w jednolitym, czarnym kolorze.
Musiałem świecić oczyma wśród odświętnie ubranego towarzystwa. Mój strój z obozu rozleciał się. Miałem na sobie damskie spodnie bez rozporka, własność Ludmiły. Kapcie z Rybińska na gumowych spodach też się wysłużyły, chodziłem w "tapoczkach", które moja towarzyszka życia wiązała z grubych włókien bawełny. Co kilkanaście dni sięgała po szydełko, bo jak długo może wytrzymać takie obuwie przy ciągłych wędrówkach?
Stół uginał się pod półmiskami. Jakie wspaniałe delicje przygotowali gospodarze! Kiełbasy, pieczone mięso, pilaw. A te owoce? Soczyste, okazałe piersiki - brzoskwinie o popękanej z nadmiaru soku skórce. Chyba trzy takie sztuki wchodzą na kilogram. Tych dojrzałych nie można eksportować, zepsułyby się w drodze. Winogrona z własnej plantacji, podłużne "damskije palcziki", morele… Dawno już nie widziałem tyle pysznego jadła. Ostatni raz - tydzień przed wybuchem wojny, 25 sierpnia 1939, w koszernej restauracji Bernheima przy ul. Piotrkowskiej 27. Co piątek wyskakiwaliśmy tam z redakcji na tradycyjną rybę po żydowsku i czulent. Ryba jak ryba, na słodko z rodzynkami, ale ten czulent! Nigdy nie jadłem czegoś tak smakowitego i… niestrawnego. Duszone w łoju wołowym aż do brązowości kartofle, tak twarde z wierzchu, że ledwo dawały się rozgryźć, kawałki mięsa (obowiązkowo wołowego!), fasola "jasiek", gęsia szyjka nadziewana mąką z tłuszczem. Potrawa, zgodnie z rytuałem, całą noc drzemała w piecu piekarniczym, zaś garnek obowiązkowo musiał być z lanego żelaza. Na przystawkę delektowaliśmy się gęsią siekaną wątróbką, na deser strudlem, wszystko popijaliśmy gorącą herbatą z cytryną, żeby spłukać tłustości. A gdy czasu nie stawało, wpadaliśmy jak po ogień do drugiego pana Bernheima, właściciela mieszczącego się vis à vis redakcji "Republiki" baru à la Fourchette, gdzie czekały na nas kanapki (też koszerne) i kufelek piwa…
Ludmiła, Masja i Grisza, podobnie jak pozostali goście, jedli powściągliwie, z umiarem. Ja pałaszowałem nieprawdopodobne ilości mięsiwa. Jakoż skutki nie dały długo na siebie czekać. Poczułem potworny ból żołądka, wezwano pogotowie. Lekarz, podejrzewając skręt kiszek, polecił odwieźć mnie do szpitala. Już na noszach, w przejściu zgarnąłem ze stołu na "zaś" pęto kiełbasy. Skończyło się szczęśliwie na przepłukaniu żołądka.
Postanowiłem wreszcie "obsprawić się", żeby swym strojem nie wywoływać sensacji, zwłaszcza przy sikaniu, gdy musiałem opuszczać porty i kucać jak dziewczyna.
Na napływające z zagranicy dary dla polskich obywateli nie miałem co liczyć. Rozdzielnictwem ich zajmowała się w Stalinabadzie (dzisiaj Duszanbe - przyp. H.O.) placówka, agentura polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. Po porozumieniu w r. 1941 między polskim i radzieckim rządem takie placówki powstały w miastach wojewódzkich europejskiej i azjatyckiej części Związku Radzieckiego. Na czele ich stali mężowie zaufania - dowiernyje lica. W Stalinabadzie funkcję tę pełnił Julian Hochfeld, socjolog, działacz polityczny, autor m.in. książki My socjaliści. Jego przedstawicielem na Chanaka był niejaki Weiss z Krakowa. I z jego to rąk po wielu perturbacjach otrzymałem… używaną pidżamę i parę wełnianych skarpet.
A zatem trzeba we własnym zakresie wygospodarować przyodziewek. Sprzedałem "cymę" i złotą obrączkę, aby w Stalinabadzie kupić coś przyzwoitego na grzbiet i nogi.
I kiedy już chciałem wybrać się w drogę, wybuchła w Chanaka epidemia tyfusu plamistego. Kasa kolejowa sprzedawała bilety tylko za okazaniem zaświadczenia z łaźni o przebyciu operacji odwszenia. Nie było mi to na rękę. Tłok panował tam niesamowity, wody nie podgrzewano do właściwej temperatury, rozjuszone insekty, zamiast ginąć, odbywały wędrówki z ubrania na ubranie. No i ta strata czasu.
Stały dyżur w łaźni pełniła pani doktor, Polka z pochodzenia. Poprosiłem ją o przepustkę do łaziebnego, niech mnie i mojego towarzysza załatwi bez kolejki. Wydarła z zeszytu kartkę, napisała "Propustit' biez oczeredi" i przyłożyła sławetną okrągłą pieczątkę.
Trafiłem na taką scenę: podoficer wręczył łaziebnemu dziesięć rubli i bez wymaganych zabiegów dostał "sprawkę" do kasy kolejowej.
- Dla mnie też takie dwie bumażki - zadysponowałem, mamiąc fagasa dwoma czerwońcami - i już niebawem pociąg uwoził nas do stolicy z niewykorzystaną przepustką do łaźni. Na brzuchu dyndała mi dwulitrowa puszka blaszana. Nigdy nie rozstawałem się z nią wychodząc z domu. A nuż będą coś dawać?
Opowiedziałem towarzyszowi podróży o zabawnej przygodzie, jaka przydarzyła mi się poprzedniego dnia. Przed sklepem zobaczyłem zaaferowaną staruszkę. Zapytałem, czy oczekuje czegoś. Odpowiedziała: "Czaj budut dawat" Czaj? Już od kilku miesięcy nie piłem prawdziwej herbaty, toteż stanąłem za babcią, za nami momentalnie uformowała się długa kolejka. Wyszedł kierownik sklepu i powiedział, że niepotrzebnie tracimy czas, nie spodziewa się żadnych dostaw. To ja z pretensjami do staruszki, dlaczego wprowadziła mnie w błąd, mówiąc, że będą dawać herbatę, a ona na to: "Wied' ja skazała "czaj", znaczit "wozmożno"". Okazuje się, że słowo "czaj" ma dwojakie znaczenie, w starorosyjskim wyraża również powątpiewanie, przypuszczenie, "może".
Na ulicy przylegającej do dworca stalinabadzkiego kotłował się tłum. Ludzie z cebrzykami i wiadrami szturmowali drzwi stołówki. Wydawano bez żadnych ograniczeń makaron polany olejem z ziaren bawełny. Co jakiś czas trafiała się taka okazja. Kiedy wysuszone nitki makaronu zaczynały podejrzanie się ruszać, napełniano kotły do pełna - i hulaj dusza!
Obliczyłem, że gdy staniemy w kolejce, do drzwi dotrzemy wieczorem… następnego dnia. Racja! - puknąłem się w czoło. Przecież mam niewykorzystaną przepustkę pani doktor: "Propustit' biez oczieriedi"! (Wpuścić bez kolejki!)
Ruszyliśmy raźnie do przody.
- A wy kuda, nachały, lieziotie? - zawrzało w tłumie. - A nuka, dawajtie nazad!
Potraktowali nas jeszcze po matuszkie, a strażnik chwycił mnie przy drzwiach z frak. Zmiękł, gdy mu okazałem przepustkę.
- W porządku, właź! A ty tu zostań, przepustka dla jednego! - cofnął mego kompana. Kazałem napełnić puszkę do pełna. Stanąłem pod ścianą, raz dwa opróżniłem naczynie i znowu podszedłem do bufetu, Nałożyli mi makaronu na półokrągło. Zawiesiłem puszkę na szyi i, złożywszy dłonie w łódkę, poprosiłem o jeszcze jedną porcję.
Mój Boże, gdyby ktoś zrobił wtedy zdjęcie, jak mój towarzysz wyjadał mi z ręki ten makaron! Do domu nie było sensu wieźć zdobyczy, w takim upale makaron by skwaśniał. Siedliśmy więc w parku na trawniku i opróżniliśmy puszkę.
Na bazarze kupiłem wojskową bluzę i spodnie. Bluza leżała jak ulał, spodnie były za obszerne. To nic, w Chanaka jest mastierskaja, krawiec za kilka rubli przerobi. Gorzej było z nabyciem trzewików. Wreszcie zdecydowałem się na kamasze z cholewkami pamiętające z pewnością pierwszą wojnę światową.
No dobra. Odziałem się jak elegant z morskiej piany, a co dalej? Oszczędności topniały, a tu zwaliły się niespodziewane wydatki. Grisza, który pracował w miejscowym Raispołkomie i w znacznej mierze partycypował w wydatkach na wspólne gospodarstwo, otrzymał nęcącą propozycję przeniesienia się na wyższe stanowisko w innym rejonie. W dodatku wrócił z frontu mąż Marusi, musiałem rozejrzeć się za innym mieszkaniem.
Sybirak Soroczkin najął nam pokój z kuchnią i balkonikiem na pięterku. Szczególnie ucieszył mnie ów balkonik. W upalne noce spaliśmy na wolnym powietrzu, nakrywając głowy gazą dla ochrony przed komarami.
Na dole rosło kilka drzew owocowych. Dojrzewał na nich uriuk - owoc pośredni między brzoskwinią i morelą. Zaraz po sprowadzeniu się Soroczkin zapowiedział mi:
- Żebyś nic nie zrywał. Co innego jak owoc sam spadnie, wtedy jedz sobie na zdrowie.
Udając się do budki z serduszkiem, niby przypadkowo zawadzałem o drzewa, zawsze kilka owoców lądowało na ziemi, a okna izby gospodarza wychodziły na druga stronę.
W herbaciarni dopadł mnie jeden z naszych.
- Chce pan pracować ze mną? Zgodziłem się na "ziemliomiera", będę mierzył pola kołchozowe, potrzebny mi pomocnik do noszenia tyki,
I tak zostałem "skoczbruzdą". Robótka nawet niczego sobie. Kołchoz wynagradzał nas w naturze: pszenicą, jęczmieniem. Na noc nie wracaliśmy do domu, za daleko. Spaliśmy w szopie, worki z wypracowanym ziarnem zawiesiliśmy wysoko na palach, grasowały tam zastępy szczurów, nie gasiliśmy naftowej lampy.
W nocy obudził mnie szum. Popatrzyłem na słupy - jakby się ruszały! Gryzonie, jeden za drugim, jak majtkowie na maszt, pięły się w górę. Zaalarmowałem szefa. Nic nie odstraszało intruzów. Ani krzyki, ani wymachiwanie kijami i ciskanie kamieniami.
Zaproponowałem, żeby przenieść worki do najbliższej chaty i poprosić o przechowanie. Lepianki Tadżyków, wschodnim zwyczajem, stały tyłem do drogi, okna wychodziły na podwórze. Poszedłem pierwszy. Na progu siedziała bez tradycyjnej parandży na twarzy stara, może stuletnia Tadżyczka.
- A kysz, a kysz! - wrzasnęła na mój widok. - Giaur!
Wyszedł jej mąż, krzepki babaj.
- Czego tu szukasz? - zgromił mnie. - Nie wiesz, że obcy nie mają prawa wstępu?
Z trudem udało mi się przekonać go, że nie żywiłem wrogich zamiarów wobec jego żony, po prostu szczury nie dają nam żyć, chcemy przechować swoje zapasy i prosimy o wodę. Udobruchał się, zapytał skąd pochodzimy.
- Polsza! Bilmajdi Polsza. Gdzie to jest?
Zgodził się przyjąć do depozytu nasze skarby, uraczył mnie i szefa kuk-czajem i lepioszkami, a gdy żegnaliśmy się, wskazał miejsce, gdzie przed chwilą siedziała tak ciężko przestraszona jego połowica. Choczesz moj mardżion? Bieri! (Chcesz moją żonę? Bierz!)
Powiedziałem, że mi ta moja jedna wystarczy. Babaj skinął głową w kierunku krzątającej się młodej dziewczyny o wyraźnie zaawansowanej ciąży.
- Eto toże moj mardżion. W chacie jeszczio dwa…
Tradycja wielożeństwa zachowała się do owego czasu, zwłaszcza wśród starszej generacji. Babaj na siłę chciał mi zaofiarować jedną ze swych żon, ostatecznie stanęło na pół worku szały - ryżu, który mi podarował w dowód sympatii. Przyrzekł, że gdy skończymy pracę w polu, odwiezie nam wszystko do Chanaka, i słowa dotrzymał.
W czasie mych wędrówek z tyką w ręku poznałem inżyniera-agronoma z Łotwy, nazwiskiem Łogg.
Zaprosił mnie do swojego królestwa-Sadwintriestu, którym władał. Były to rozległe sady owocowe z odmianami jabłek z całego świata. W wytwórni przetwarzano je na wino. Mogłem jeść jabłka, ile chciałem, ale ani jednego nie wolno było wynieść. Strażnik przy wrotach bacznie spoglądał na kieszenie wychodzących.
Często zachodziłem do pana Łogga. Opowiadałem mu o Polsce, o swojej pracy przed wojną, o przeżyciach w Rybińsku. Podkarmiał mnie, nigdy nie wypuszczał z pustymi rękoma. To wsunął mi torebkę kukurydzy, to butelkę oleju.
Po obiedzie napiłem się bragi, wina we wstępnej fazie fermentacji. Alkoholu zawiera ono parę procent, ale byłem spragniony, wlałem w siebie dwie szklanki i w drodze do domu film mi się urwał. Ocknąłem się pod wieczór. Do miejsca, gdzie leżałem, zbliżała się młoda Tadżyczka. I jej upał doskwierał, swoją parandżę, zasłonę na twarz, miała przewieszoną przez ramię. Ujrzawszy mnie, spłoszyła się i nie chcąc bym oglądał jej odsłonięte oblicze, nakryła głowę spódnicą pokazując wszystko, co miała najładniejsze.
Do domu był jeszcze kawałek drogi. W kierunku Chanaka jechała wyładowana workami mąki ciężarówka. Zabrałem się na "łebka", siadając okrakiem na jednym z worków. Na zakręcie zarzuciło, samochód wywrócił się, wylądowałem w rowie, przywalony worami. Cudem nic mi się nie stało, ciężarówka oparła się o krawędzie wykopu. Przeleżałem tam chyba dwie godziny, zanim nadeszła pomoc. I właśnie wtedy znalazłem się dosłownie pod wozem.
Na rozstaju dróg czekała zaniepokojona moją przedłużającą się nieobecnością Ludmiła. Była poruszona doniesieniami radiowymi. Niemcy rozpoczęli blokadę Stalingradu, zdobyli Rostów nad Donem. Wdarli się na Kaukaz.
Kończył się wrzesień 1942 i sezonowe zajęcie przy mierzeniu pól. Żona Soroczkina namówiła mnie do wspólnego polowania na żółwie. Mnóstwo ich lęgło się wśród bujnej roślinności za osadą. Żółwie? Przecież to znakomity przysmak, zupa z nich uchodzi na Zachodzie za najwybredniejsze danie! Dzieci Polaków tylko od święta oglądały mięso, postanowiłem zabrać je ze sobą, pomogą w łowach, dostaną swoją dolę. Gospodyni obiecała wtajemniczyć mnie w sztukę uśmiercania i oprawiania gadów. Wręczyła mi do tego celu młotek, jakiego używają kowale w kuźni.
Czy uwierzycie, że ja, który w życiu nie zabiłem ryby, poczynałem sobie jak zawodowy rzeźnik? Nie mogę zrozumieć, jak na to przystałem. Gdyby mi dziś zaproponowano powtórzenie tego eksperymentu choćby na jednej sztuce, nie zgodziłbym się, nawet jeśli by mnie miano żywcem uśmiercić, jak ja wówczas te biedne stworzenia.
Bez zmrużenia oka rozbijałem żółwie pancerze i nożem wykrawałem, co było w środku. Do jedzenia nadawały się tylko tylne i przednie łapki, wątróbka oraz leżące w pęcherzu jaja, jeśli trafiło się na samicę. Wątróbki w smaku przypominały gęsie, a na jajach, niemal na samych żółtkach, Ludmiła piekła pyszne placuszki. Mięsa nie chciała wziąć do ust. Udusiła kiedyś z czosnkiem pół garnka żółwich łapek i wyszła z pokoju, nie mogąc patrzeć, jak się nimi zajadam.
Rodzice dzieci radośnie powitali moją inicjatywę. Dla rozwijających się organizmów, pozbawionych białka zwierzęcego, nawet te znikome dawki liczyły się. A dzieci, jak to dzieci, chętnie mi towarzyszyły. Zadanie ich polegało na przewracaniu żółwi na wznak, żeby nie pouciekały, i przynoszeniu do "jatki". Nie pozwoliłem im podchodzić blisko. Bawiły się opodal, a ja w samych majtkach, żeby nie poplamić krwią ubrania, zabawiałem się w żółwiobójcę.
Skorupy wraz z krwawymi odpadami, jak ostatni osioł, wrzucałem do przepływającego aryku. I któregoś dnia omal nie doszło do tragedii. Czy ktoś na mnie doniósł, czy odpadki żółwi zabarwiły wodę w kanale, nie wiem, dość że w trakcie najgorętszej roboty wyrosło przede mną trzech Tadżyków. Ich miny nie wróżyły nic dobrego. Dwóch młodych podtrzymywało trzęsącego się z gniewu babaja. Trzeba wiedzieć, że starzy tubylcy uważali żółwie za święte stworzenia, wierzyli, że wchodzą w nie dusze nieboszczyków, a zatem są nietykalne.
Babaj wzniósł ręce ku niebu, jakby przywołując Allacha na świadka mych bezeceństw. Zacisnął pięści i obrzucił mnie gradem słów, których znaczenia mogłem się domyślać z jego gestów i miny. Sytuacja była podbramkowa. Miałem zaufanie do swoich nóg, ale dzieci? Stały niedaleko i z rozdziawionymi buziami śledziły rozwój wypadków.
- Ja go zabawię - krzyknąłem w ich kierunku - a wy uciekajcie do domu!
Ktoś mi powiedział, że nawiedzeni cieszą się wielką estymą u Tadżyków, którzy traktują ich jak świętych. Postanowiłem tedy zagrać wariata. Puściłem się w pląsy, podskakując to na jednej, to na drugiej nodze. Wykrzywiając gębę jak małpiszon, wymachiwałem rękoma i śpiewałem urywki piosenek Lopka Krukowskiego, którego niemal cały przedwojenny repertuar znam na pamięć.
Babaj wpatrywał się we mnie jak urzeczony. Powstrzymał gestem ręki swych rosłych opiekunów, a czas był najwyższy, bo już zmierzali ku mnie. Obtańczyłem starca dokoła i widząc, że dzieci oddaliły się na bezpieczną odległość, wziąłem nogi za pas.
Tym razem wróciłem z pustym wiadrem, opróżniłem je w trakcie popisów wokalno-tanecznych. Zdążyłem jeszcze pochwycić mój przyodziewek, a w najbliższy piątek odkupiłem na bazarze młotek gospodyni.
Z żółwi przerzuciłem się na wielbłądy. Nie musiałem na nie polować. W kołchozie było kilka sztuk, a ponieważ ich dotychczasowy opiekun został wcielony do wojska, przewodniczący mnie upatrzył sobie jako poganiacza.
- Masz ich strzec jak oka w głowie - powiedział. - To nasz wielki skarb. Po czym uraczył mnie dłuższym wykładem o życiu, zwyczajach i zaletach tych zwierząt.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo są one pracowite, jak odporne, zwłaszcza na pragnienie. Wędrując przez pustynię, długo mogą się obejść bez wody. Bywają u nas wielbłądy, które cały tydzień potrafią pracować nie pijąc!
Pomyślałem sobie o pewnym kraju nad Wisłą. I tam mają się czym pochwalić. Wyhodowano takie wielbłądy, które mogą cały tydzień pić, nie pracując…
Wielbłądy dostarczały kołchozowi wełny, mleka, pomagały w transporcie, przewoziły ludzi na grzbietach, bo to zwierzęta juczne, pociągowe i wierzchowe. Bardzo ceniona jest ich skóra, a mięso uchodzi za delikates. Co do ostatniego mam pewne wątpliwości. Gdy byliśmy w Krasnowodzku, ugoszczono nas w stołówce pieczenią z wielbłąda. Pofałdowane, ciągnące się jak guma mięso, zwane tam "hasz", wcale nam nie smakowało.
Siedem wielbłądów wyprowadzałem codziennie rano na spacery, jak przedszkolanka dzieci. Były to dwugarbne baktriany, zwane tak w odróżnieniu od ich jednogarbnych kuzynów, dromaderów, żyjących w północnej Afryce i nielicznie w południowo-zachodniej Azji.
Już pierwszego dnia dokonałem ciekawego odkrycia. Wielkie samce mają wręcz mikroskopijne członki, zwrócone w przeciwnym kierunku - do tyłu. A już całkiem osłupiałem, kiedy samiec zaczął się kochać ze swoją partnerką. Nie w pozycji stojącej, jak to czynią szanujące się czworonogi, lecz na leżąco, jak tata z mamą, gdy im się sprzykrzy konwencjonalny sposób ars amandi.
Przypomniałem sobie mego babaja z bani i wieczorem w czajchanie poprosiłem o wytłumaczenie, dlaczego natura tak upokorzyła wielbłąda pod względem męskości i dlaczego te zwierzęta nie parzą się na stojąco.
Szczęśliwy, że znowu może zaspokoić mą ciekawość, wysnuł piękną opowieść.
- To było tak. W czasie potopu dowódca arki przed wpuszczeniem zwierząt na pokład poobcinał samcom końcówki, żeby zapobiec nieprzystojnym scenom. A gdy na niebie zapłonęła tęcza na znak pojednania, polecił pasażerom arki zejść na ziemię i odebrać swoją własność. Pierwszy stanął przed nim osioł. Komandir pokazał mu długą kichę wielbłąda i zapytał, czy to jego. Osioł przytaknął i uniósł swą zdobycz, a za nim pobiegła uszczęśliwiona oślica. I kiedy już wszystkie zwierzęta zostały obsłużone i w magazynku komandira została tylko mizerna końcówka osła, z arki wytaszczył się powoli wielbłąd. "Czego się tak guzdrasz? - zbeształ go. - Już czas na przerwę. Masz!" - podał mu ośli ogonek. "A ja tego nie chcę" - powiedział obrażony wielbłąd i oddalił się, a rozzłoszczony komandir cisnął w ślad za nim to, co miał w ręku. I to coś przylepiło się wielbłądowi w odwrotnym kierunku, ale gdy wielbłąd poczuje wolę bożą, jego końcówka zwraca się we właściwą stronę. Już teraz rozumiesz, dlaczego te zwierzęta muszą się kochać w pozycji leżącej? Inaczej biedny samiec nie dotarłby do celu…
Wielbłądy poganiałem chyba dwa tygodnie. Rozstałem się z nimi w dramatycznych okolicznościach. Znużony upałem zasnąłem błogo w cieniu palmy. Obudziłem się po kilku godzinach, przetarłem oczy - i osłupiałem. Moi podopieczni zniknęli bez śladu!
Zdjęty śmiertelnym strachem, w siódmych potach, pognałem do najbliższej chaty. Powiedziałem gospodarzowi, co się stało, poprosiłem o konia. I ja, który nigdy dotąd nie miałem pod sobą końskiego grzbietu, zdobyłem się na heroiczny czyn. Dosiadłem rumaka i na oklep popędziłem przez oazę. Nawet nie odczuwałem braku siodła.
Dopiero późnym wieczorem napotkałem zbiegów. Wielbłądy leżały pokotem pod palmami, zadowolone z przedłużającego się wypoczynku. Dopadłem pierwszego z brzegu, kopnąłem go i puściłem taką wiąchę, że największy bradiaga przysiadłby z podziwu. A to bydlę podniosło się i opluło mnie, swego opiekuna!
Nie dziwcie się zatem, że odtąd wielbłądy oglądam tylko na fotografii. Nawet w ZOO obchodzę z daleka ich wybiegi.
Powrót
 
Całej naszej kolonii wręczono zaświadczenia upoważniające do powrotu. Moje zachowałem na pamiątkę, chociaż należało je zwrócić przy przekraczaniu granicy. Nosi ono datę 4 marca 1946, numer 28450, podpis: Goldbergowa, pełnomocnik polskiej delegacji.
Na stacji kolejowej czekał na nas eszelon - sznur wagonów towarowych z dymiącą lokomotywą. Poukładaliśmy się rodzinami na zmontowanych narach. Bety każdy zabrał, mieliśmy na czym odpoczywać w tej trwającej chyba dwa tygodnie podróży.
Riazań, Tuła… Jechaliśmy przeważnie bocznymi traktami. Drewno na opał zdobywało się na urządzanych w pobliżu lasów postojach. Wybiegaliśmy z toporami i piłami, rąbaliśmy co popadnie. Wielu miało doświadczenie z poprzednich miejsc pracy… W każdym wagonie stał piecyk z wyprowadzoną na dach rurą, toteż mimo przeciągającej się zimy podróżowaliśmy w cieple. Pewnego razu ułatwiliśmy sobie zadanie. Na placu leżały pocięte deski. Raz dwa przetransportowaliśmy je do wagonów, zadowoleni, że trafił się suchy opał i to bez żadnych zabiegów. Po kilku minutach przybiegli uzbrojeni strażnicy i kazali z powrotem odnieść łup. Był to niezwykle cenny surowiec z jakichś najszlachetniejszych gatunków drzew, bodaj z importu, odpornych na działania atmosferyczne, przeznaczonych do urządzeń technicznych.
Jako starszy wagonu pomagałem w zdobywaniu opału. To zawsze jest dobrze widziane, gdy "władza" przykłada się czynnie do ogólnego dzieła.
Zdarzyło się, że zmarudziłem trochę w lesie. Usłyszawszy pierwszy sygnał maszynisty na powrót, pobiegłem do wagonu. Wziętą od sąsiada po pryczy siekierę w pośpiechu zostawiłem wbitą w pień drzewa. Kto by się troszczył o taki drobiazg? Siekier i pił mieliśmy w bród.
Mój powrót sąsiad powitał okrzykiem przerażenia.
- Siekiera! Co pan zrobił z moją siekierą?
- Weź pan sobie inną. Mało ich tu się wala?
Wyskoczył jak z procy, pobiegł na skraj lasu i wrócił dosłownie w ostatnim momencie: po trzecim sygnale maszynista puścił parę, koła już się obracały, wciągnęliśmy faceta za kark do wagonu. Dopiero po przekroczeniu granicy zrozumiałem przyczynę jego desperackiego kroku. Gdy odkręcił styliskom siekiery, posypały się "nikołaszki", złote pięcio i dziesięciorublówki. Może były wśród nich i te, które mój kuzyn Stefan przed sześciu laty wiózł z Polski do Rosji?
Podróż skracaliśmy sobie w różny sposób. Opowiadaliśmy rozmaite historyjki o swych przeżyciach, snuliśmy plany na przyszłość, śpiewaliśmy. Autentyczny podrabinek z Myślenic, który też swoje odsiedział, zawodził z charakterystycznym akcentem:
 
Sidieli my na krysze,
a możet byt' i wysze,
a możet byt' na samoj, na trubie, a, a,
a ty mnie izmieniła,
drugowo polubiła,
zaczemże ty mnie szariki krupiła, aha?
Kupił ja tiebie sało,
No tołku było mało…
 
W dwadzieścia lat później tę piosenkę, w przekładzie Agnieszki Osieckiej, śpiewano masowo w Polsce. Z tą różnicą, że w wersji rosyjskiej chłopiec żali się dziewczynie za rekuzę, w polskiej - odwrotnie: "Siedzieliśmy jak w kinie, na dachu przy kominie, a może jeszcze wyżej niż ten dach, dach, dach, a ty mnie precz wygnałeś i inną pokochałeś…"
W Orle zarządzono dłuższy postój. Poszliśmy na bazar uzupełnić zapasy żywności. Dwa dni wcześniej, jak mi opowiedział miejscowy Polak, ulicami miasta przeciągnął pochód dzieci z sierocińca. Niosły olbrzymi transparent z wymalowanym łozungiem: "Chwała Stalinowi za nasze szczęśliwe dzieciństwo!" Były to dzieci rodziców pomordowanych z rozkazu Stalina…
Po powrocie do wagonu jeden z naszych stwierdził brak zegarka. Pamiątkową "omegę" miał ukrytą w kieszonce spodni, pod marynarką i fufajką. Fufajki ani marynarki na bazarze nie rozpinał, do kieszonki nie sięgał, była cała, ani śladu rozprucia! Były właściciel zegarka chyba do dziś się głowi, jak operujący na bazarze złodziejaszek dokonał tego wyczynu.
Brańsk, Homel… Pociąg nawijał kilometry na koła. Jak daleko jeszcze do Polski?
Gdzie przekroczyliśmy granicę - nie pamiętam. Przesadzono nas do pociągu osobowego jadącego na Dolny Śląsk. Wzruszeni spoglądaliśmy przez okna na polskie krajobrazy. Jak i w poprzednio mijanych miejscowościach wybiegały nam na spotkanie ślady wojny. Strzaskane pociskami budynki, popalone chaty, pola leżące odłogiem, kikuty zwęglonych drzew.
Wreszcie - Kłodzko! Furmanki i samochody zawiozły nas z dobytkiem na rynek. Kazano czekać na urzędników Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Przydzielą nam mieszkania, wypłacą zapomogi, dadzą żywność na pierwsze dni. Żona pilnowała dziecka, ja nie spuszczałem oka z worków mąki. Licho nie śpi, jeszcze ktoś w tym tumulcie zaopiekuje się moim skarbem.
Poprosiłem współtowarzysza podróży (zdaje się, że tego od "nikołaszek"), żeby skoczył na rekonesans. Niech się dowie jak w mieście z aprowizacją, czy można coś kupić i za ile. Ja przez ten czas popilnuję jego maneli. Wrócił po chwili z rumianym bochenkiem chleba posypanym od spodu, jak za dawnych czasów, mąką. "Sklepy zawalone pieczywem" - oznajmił. Boże kochany, po kiego czorta wiozłem taki szmat drogi te wory? Błysnął mi kalambur: droga przez mąkę.
Dostaliśmy jednopokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Kuchnia ślepa, bez okna, za to bieżąca woda w kranie, już nie trzeba biegać z wiadrem do "kołodca". Dwa wygodne, szerokie łóżka, szafa, stół z prawdziwego zdarzenia - słowem żyć nie umierać! A w spiżarni kilka skrzynek z bombkami na choinkę. I chociaż szło ku Wielkanocy, już nazajutrz upłynniłem na rynku ozdóbki i zdobyłem trochę grosiwa.
Dla innych los okazał się jeszcze łaskawszy. Bracia Baronowie zastali w przydzielonym mieszkaniu istne skarby, widocznie szabrownicy nie zdążyli ich wynieść: maszyna do szycia, radio, szafy pełne odzieży.
Zapomogi zapomogami, wiecznie to nie potrwa, trzeba się rozejrzeć za jakąś pracą. W Uljanowsku po ogłoszeniu amnestii nie mogłem się doczekać chwili, kiedy znajdę się w Polsce i wrócę do Łodzi, gdzie spędziłem dwadzieścia sześć lat. A teraz jakaś siła powstrzymywała mnie przed wyjazdem do rodzinnego miasta. Mogłem się domyślać, więcej - mogłem być pewny, że nie zastanę nikogo z rodziny. Nie chciałem stanąć oko w oko ze straszną prawdą. Odwlec jak najdłużej tę chwilę, łudzić się nadzieją, że może nie wszyscy zginęli, może ktoś uszedł cało z zawieruchy wojennej…
Poszedłem do PUR po wsparcie. Jak wynika z adnotacji na odwrocie mego zaświadczenia repatriacyjnego, dostałem osiem tysięcy starych złotych. Za mną stał mężczyzna niedużego wzrostu, szczupły. Jego twarz wydała mi się znajoma.
- Przepraszam, skąd ja pana znam?
- Moje nazwisko Singer. Bernard Singer…
Więc to on! Znany przed wojną felietonista, czołowy komentator polityczny, autor książki Moje Nalewki. Do wybuchu wojny swe dociekliwe artykuły zamieszczał w "Naszym Przeglądzie" pod kryptonimem Regnis. Powiedziałem urzędnikowi, kim jest interesant i wyjednałem mu większą sumę.
Redaktor Singer - ale to już późniejsze dzieje - niedługo przebywał w kraju. Wyemigrował do Anglii, współpracował z londyńskim pismem "Economist", zmarł w Edynburgu. Bodaj w 1947 roku przyjechał na krótko do Polski, odwiedził "Dziennik Łódzki", na zamówienie redakcji napisał artykuł o sytuacji politycznej w Europie. Opatrzył go swoim dawnym pseudonimem Regnis (odwrotność nazwiska).
Spotkanie to zrobiło na mnie wrażenie. Falą napłynęły wspomnienia. Przecież nie zawsze pracowałem jako drwal, motorniczy, kelner, poganiacz wielbłądów czy nauczyciel. Napisałem sążnisty artykuł o naszym powrocie do kraju, o pierwszych wrażeniach na wyzwolonej ziemi kłodzkiej i posłałem mój elaborat do wychodzącej we Wrocławiu "Trybuny Dolnośląskiej".
Po kilku dniach z dumą obnosiłem się z gazetą po znajomych. Wydrukowali niemal bez zmian, a naczelny "Trybuny", Tadeusz Galiński, zapraszał mnie do redakcji.
- To całkiem niezłe - powiedział, wskazując na rozłożoną gazetę.
- Jak się pan przyłoży, będzie jeszcze z pana dziennikarz.
Bąknąłem nieśmiało, że dziennikarzem jestem od 1931 roku, do samej wojny pracowałem w łódzkim "Expressie".
- A wie pan, "Express" znowu wychodzi w pańskim mieście.
- Tak? Kto go redaguje? - serce zabiło mi żywiej.
- Bogusławski. Konstanty Bogusławski. Zna go pan?
- Nie…
- Przed wojną nazywał się inaczej. Może to któryś z pańskich kolegów?
- Możliwe… Dziękuję za informację.
- Gdyby się pan nie przeniósł do Łodzi, reflektujemy na korespondencje z Kłodzka. Proszę, kwit do kasy…
Na korytarzu spotkałem Arnolda Mostowicza, późniejszego redaktora naczelnego "Gazety Krakowskiej", a po przeniesieniu się do Warszawy - "Szpilek". (Arnold Mostowicz opuścił Kraków, Bóg mu powierzył humor Polaków" - wskrzeszano stary kalambur Słonimskiego). Wtedy był sekretarzem redakcji "Trybuny Dolnośląskiej". Znaliśmy się z Łodzi, chodziliśmy do równoległych klas gimnazjalnych.
Więc może pojechać do Łodzi, do "Expressu"?
I dowiedzieć się, że moi najbliżsi nie żyją?
Nie, zostanę tutaj, zapuszczę korzenie na Dolnym Śląsku!
Udałem się do Komitetu Miejskiego PPR. Jestem repatriantem, może znajdzie się dla mnie jakaś praca?
- Umiecie pisać na maszynie?
- Umiem.
- To was zatrudnimy u siebie. Ale o żadnej pensji nie ma mowy. Wynagrodzenie w naturze - prowiant, coś z odzieży unrowskiej, opał, to wszystko, co możemy na razie wam zaofiarować. I tak, stukając w klawisze starego remingtona, wciągnąłem się do pierwszej po powrocie do kraju pracy. I kto wie, jak długo pokutowałbym Kłodzku, gdyby nie przypadkowe odkrycie…
W drodze do domu zatrzymałem się przed księgarnią. Za szybą mieniły się różnokolorowe okładki wydanych po wojnie książek. Kupiłem Antygonę Kazimierza Brandysa. Obok na ladzie leżały wydawnictwa nutowe. Machinalnie rzuciłem na nie okiem i… coś podpłynęło mi do krtani. Łyżkami bym cię jadł. Muzyka: Albert Harris, słowa Ludwik Starski! Znałem wszystkie przedwojenne piosenki mego brata, tej z całą pewnością w jego dorobku nie było. A zatem - napisał ją teraz! Lutek żyje!
- Panie Czap - zwróciłem się do znajomego, który wybierał się na kilka dni do Łodzi. - Mam do pana prośbę. Mój brat ocalał. Warszawa spalona, on na pewno mieszka w Łodzi. Tam drukują "Express".
Brat przez długie lata był dziennikarzem, może znowu pracuje w gazecie? Niech pan wstąpi do redakcji i zapyta o niego.
Czap wrócił z radosną nowiną. Zastał pana Starskiego w "Expressie" w towarzystwie innych panów redaktorów. Powiedział mu, że jestem zdrów i cały. - Tu pan ma numer telefonu brata. Jutro po obiedzie będzie czekał na rozmowę.
Lutek, jak się później dowiedziałem, całkiem przypadkowo znalazł się tego wieczoru w redakcji.
Zaproszono go na bankiet z okazji pięćdziesiątego numeru popołudniówki. I właśnie wtedy, gdy spełniano kolejny toast za dalszy rozwój gazety, zjawił się mój pan Czap.
Zamówiłem na poczcie rozmowę. Chwile wyczekiwania ciągnęły się w nieskończoność. Wreszcie - rozmowa z Łodzią, proszę do kabiny!
- Halo! Lutek? To ja, Adaś… Jakże się cieszę…, Co z naszą rodziną?
- Ojciec i Celnika nie żyją. Zamordowani…
- …
- Maniusia i Sabinka ocalały. Przeszły przez obozy hitlerowskie. Maniusia mieszka we Wrocławiu, pracuje w "Filmie Polskim". Dałem jej wasz adres, przyjedzie w niedzielę. Sabinka wyszła za mąż, jest w Kanadzie…
- …
- Przenieś się do Łodzi. Bogusławski chce cię zaangażować.
- Kto to jest? Nie znam go.
- Adam Górski z "Republiki". Zmienił nazwisko w czasie okupacji.
- Górski!... A gdzie będziemy mieszkać? Żona, ja, dziecko…
- Na jakiś czas możesz się u nas zatrzymać. Mamy dwupokojowe mieszkanie, Narutowicza 69. Zaczniesz pracować, wystarasz się o coś…
Decyzję podjąłem od razu, w kabinie. Pobiegłem podzielić się z żoną nowinami. Ona też chciała wrócić do miasta swej młodości. Poprosiłem sekretarza komitetu PPR o zwolnienie. Uznał moje racje, wyraził zgodę.
Przyjechała siostra.
I to jest to cudo, któreś tak zachwalał Lukowi? - Obrzuciła krytycznym wzrokiem naszą sadybę. - W kuchni ciemno jak w grobie, jeden pokój, cuchnie stęchlizna. Zapomniałeś, jak ci się mieszkało w Łodzi?
Nie zapomniałem mego luksusowego mieszkania na Sienkiewicza 73. Pamiętam też chatkę na Zawołżu, sublokatora - rudego szczura, "kołowiec", deski wyrywane z szaletów na opał… Siostra pożyczyła mi kilkaset złotych na bilet kolejowy. Ale, z czego będą żyły żona i córeczka w czasie mej nieobecności?
Racja przecież mamy mąkę! Sprzedam ją, po co taszczyć wory do Łodzi, mało się nadźwigałem?
Wszedłem do prywatnej piekarni.
- Mam mąkę do sprzedania.
- Ile tego jest? Wagon, dwa?
- Dwa… worki.
- Toś pan detalista. No dobra, taskaj pan.
Przy pomocy zacnego pana Czapa dostarczyłem swój skarb do zakładu. Piekarz rozwiązał worek i zarechotał.
- Co to jest? Cement? Pani Józku, tajoj, popatrz pan, co nam przynieśli! Szkoda, że tu ni ma ciotki Bandziuchowy. Ona by panu powiedziała, co si robi z taki mąki. Jak by ja z tego chlebuś wypiekł, to by był sztemp na cały miasto. Ot, szpanuj pan z czego pieczemy - wskazał na stojące obok dzieży z rozrobionym ciastem wory z bielutką jak śnieg mąką. - Zabiraj się pan z tym do chawiry!
- Mogę sprzedać taniej… potrzebna mi gotówka… Piekarz odwrócił się na pięcie, dając do zrozumienia, że dyskusja skończona. Jego konkurent z sąsiedniej ulicy też odprawił mnie z kwitkiem. Chciałem już za darmo zostawić komuś mąkę, nikt na nią nie reflektował. Wreszcie zlitował się nade mną właściciel masarni hodujący pokaźne stadko nierogacizny. Przyjął worki rewanżując się paczką papierosów "Wolność".
I tak wyszedłem na tej mące jak… Zabłocki na mydle? Nie, jak Ochocki na soli w Uljanowsku.
Pieniądze pożyczył mi pan Czap. Nazajutrz pociąg uwoził mnie do Łodzi, gdzie po sześciu z górą latach przerwy miałem znowu podjąć pracę w dziennikarstwie.
Przeżycia w okresie wojennej tułaczki zostawiły trwały ślad. Niemal co noc śnił mi się obóz. I jak to bywa w snach, w dramatyczniejszych niż w rzeczywistości okolicznościach.
Brat, któremu zwierzyłem się z nocnych koszmarów, zażartował:
- I co się w twoim życiu zmieniło? W dzień musisz pracować, a w nocy siedzisz w obozie.
- Ale rano budziłem się w opalonym pokoju, na wygodnym tapczanie, myłem się w łazience pod ciepłą wodą, bawiłem się z córeczką, zasiadałem do obfitego śniadania, a w pracy, zamiast piły czy siekiery, brałem do ręki pióro, którym teraz zapisałem białą plamę w moim życiorysie sprzed pół wieku…
 
 
 
 
 
 
ID-002325.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Erika zdradza tajemnice
 
Od autora
 
Wszystkie wydarzenia i osoby są autentyczne. Jakiekolwiek podobieństwo do postaci i sytuacji fikcyjnych może być tylko dziełem przypadku.
 
"Od Wicka i Wacka po filmowe cacka" - wpisał się Marek Groński do ofiarowanej mi książki. Było to 20 lat po wydaniu albumu z przygodami dwóch wesołków, gdy na ekranach kin i telewizorów pojawił się kolejny odcinek mego filmu dla dzieci Zaczarowany ołówek.
Minęło znowu 20 lat i oto macie w ręku książkę, będącą zapisem moich powojennych przygód dziennikarskich i nie tylko. Gdyby Groński teraz chciał mi podarować jakiś tomik, dedykacja zapewne brzmiałaby: "Od Wicka i Wacka z nikim się nie cacka". Bo wtedy, u schyłku lat czterdziestych, kiedy ów album ujrzał światło dzienne, przyznaję z ręką na sercu, cackałem się jak inni, żeby broń Boże… Na szczęście stany lękowe ustąpiły i niczego nie muszę owijać w bawełnę. Psy wieszam na, piję do, ubolewam nad, śmieję się z, piszę o.
O kulisach mojej wyprawy na Olimpiadę w Melbourne i o tournée z Legią na antypody. O bryłach złota wydartych ziemi i najpiękniejszej awanturnicy świata Loli Montez. O dzielnicy płatnej rozkoszy w Antwerpii. O Porfirym, który podnosił gwichty na… no właśnie. O cadykach, szadchemach i szamesach. O piosenkach lwowskich batiarów. O tym jak się robiło "Karuzelę". O dwóch byłych premierach. O Szlachecie od matek bosek. O różnych aferach i tajemnicach kuchni redakcyjnej. O moich wzlotach i upadkach, o wojażach po świecie - lądem, wodą i w powietrzu. Zachęcam do lektury. Tę książkę można czytać nawet z zamkniętymi oczyma.

Wybrane fragmenty książki
 
Szukam tematów i mieszkania
- Co ja mam robić? - spytałem redaktora Bogusławskiego, gdy już podjąłem decyzję o pozostaniu w "Expressie".
Pisać. Dużo i ciekawie. To nie przedwojenny "Express". Nie będę pana krępował brakiem miejsca. Po przymusowym okresie wstrzemięźliwości, przez kilka lat, kiedy to imałem się wszystkiego tylko nie pióra, wezbrały we mnie szatańskie moce. Rzuciłem się w wir pracy. Zapełniałem już nie szpalty - całe stronice gazety! Telefon - wiadomość-maszyna! Wyskok do miasta - maszyna! Powrót do domu wieczorem - maszyna!
Blady strach padł na kolegów. Dystansowałem ich operatywnością, tempem, sposobem podawania wiadomości, piekielnym zapałem, rutyną. A trzeba wiedzieć, że podstawę naszych zarobków stanowiła tzw. wierszówka. Dostawaliśmy po pięć złotych od wiersza, za sensację większego kalibru - po sześć, za felieton - po osiem od każdej linijki tekstu. Przed wojną wynagradzano mnie tylko wierszówką. Pensja, jaką mi wyznaczył redaktor Bogusławski, była pierwszą w mym życiu w zawodzie dziennikarskim.
Podzieliłem się z czytelnikami bogatym balastem przeżyć z Azji Środkowej, gdzie przeżyłem trzy lata po wyjściu z łagru w Rybińsku. Tyle ciekawych rzeczy miałem do opowiedzenia! Łodzianie na grobowcu Tamerlana, Winogrona tańsze od kartofli, Oko w oko z trędowatymi, Polka zostaje żoną Azjaty - wryły mi się w pamięć tytuły moich wspomnieniowych relacji z Tadżykistanu. Wśród licznej kolonii polskiej znajdowała się tam też młoda dziewczyna, nauczycielka z Łodzi. Pracowała w kołchozie przy zbiorze bawełny. Wpadła w oko "predsiedatielowi" kołchozu, Tadżykowi w pięknym jedwabnym chałacie i barwnej "tiubietiejce" na głowie. Powiódł ją do "Zagsu", urzędu stanu cywilnego, gdzie zarejestrowali się jako mąż i żona. Ciekawe, jak potoczyło się życie mojej rodaczki. Chyba nadal przebywa w słonecznym Tadżykistanie, zajada się winogronami, "lepioszkami" i innymi smakołykami. Na pewno opanowała już trudny język. Ja po tadżycku po kilku latach pobytu rozumiałem tylko kilkanaście słów, m.in. "bilmajdi" - "nie rozumiem".
Z powodu owego "Azjaty" w tytule mieliśmy nieprzyjemności. Wbrew mej woli zabrzmiało to pejoratywnie. Powinienem użyć zwrotu "żoną Tadżyka". Redaktor Bogusławski nie zrobił mi wymówek. Zawsze brał winę na siebie i pełną odpowiedzialność za wszystko, co się ukazało w jego gazecie. Zasypywałem redaktorskie biurko reportażami z miasta, wywiadami. Ludzie noszą buty do ostatka, Trzeba się obejść bez służącej, Nikt już nie jeździ dorożkami…Każdy taki artykuł zajmował najmniej połowę strony. To się czytało!
Nie stroniłem od poważniejszych tematów. Odbudowa miasta i przemysłu, rozwój sieci komunikacyjnej. Proces Hansa Biebowa, kata łódzkiego getta, odpowiedzialnego za śmierć dwustu tysięcy Żydów, poprzedziło kilka obszernych relacji mego pióra: Greiser wymknął się z Łodzi, szubienica dla Biegowa musi stanąć w naszym mieście! - domagałem się w imieniu ludności. Zbrodnie oprawcy hitlerowskiego rozpatrywał Sąd Okręgowy w Łodzi w połowie 1947 r. i skazał go trzykrotnie na karę śmierci. Prezydent Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nie skorzystał z prawa łaski; w przepisowym terminie Biebow zawisnął na stryku.
Sporo czasu poświęcałem wówczas odwiedzaniu tak dawno niewidzianych miejsc. Pierwsze kroki skierowałem na ulicę Sienkiewicza 73. Wiedziałem - swego przedwojennego mieszkania nie odzyskam, może chociaż meble? Nic z tego.
Piotrkowska 49… Tu, w siedzibie "Expressu", przeżywałem wzloty i upadki w okresie dziewięcioletniej przedwojennej reporterki. W dawnych pomieszczeniach redakcyjnych rozlokowały się jakieś biura. Dworzec Fabryczny… To tutaj w ostatnich dniach sierpnia 1939 r. wraz z kolegami redakcyjnymi kopałem rowy przeciwlotnicze, mające uchronić miasto przed Niemcami. To tutaj przed południem 19 stycznia 1945 roku wkroczył pierwszy pododdział wojsk radzieckich, które wyzwoliły moje miasto. Bałuty… Teren getta, gdzie okupant stłoczył ludność żydowską z całego miasta, aby poddać ją totalnej zagładzie. Bramę, płoty z drutem kolczastym i trzy wiadukty - dwa na Zgierskiej i jeden na Limanowskiego - którymi Żydzi przechodzili z jednej części zamkniętego terenu do drugiej, już usunięto. Zostały gruzy, wysypiska śmieci, puste kwadraty ziemi po spalonych i wysadzonych w powietrze domach. Pod nogami przechodniów walały się aluminiowe 5- i 10-markówki. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Dzisiaj owe monety, bite dla łódzkiego getta w latach 1942-43, stanowią prawdziwą ozdobę klaserów zbieraczy. Na 20-markówkę, wprowadzoną do obiegu na dziewięć dni przed likwidacją getta, nie ma właściwie ceny. A cóż dopiero 10-fenigówka z fosforobrązu z tarczą Dawida na awersie! Monet tych zachowało się wyjątkowo mało. Wskutek szalejącej drożyzny nie miały one praktycznie żadnej wartości nabywczej. Mieszkańcy getta używali ich do rozpalania w piecach - topiąc się wydzielały dużo ciepła.
Bałuty były terenem masowej zagłady i drugiego gatunku "podludzi" - Cyganów. Były ostatnim etapem wędrówki tego romantycznego plemienia , od prawieków przemieszczającego się z miejsca na miejsce. Stąd nie było już dalszej drogi ani dla nich, ani dla "wozów kolorowych jadących taborami"… Jesienią 1941 r. w prostokącie ulic Brzezińska (Wojska Polskiego), Głowackiego, Dworka (Włady Bytomskiej), Tobiańskiego (Obrońców Westerplatte) hitlerowcy urządzili obóz koncentracyjny dla ludności cygańskiej. Za drutami kolczastymi uwięziono ponad pięć tysięcy osób. Najpierw zdziesiątkowała ich epidemia tyfusu plamistego, a czego nie dokonała zaraza - dokonali "kulturtraegerzy" w mundurach feldgrau. Masowemu ludobójstwu posłużyła znajdująca się na terenie obozu przy ul. Brzezińskiej 84 - kuźnia. Narzędzia mordu nie były skomplikowane: wbity w sufit hak, sznur zakończony pętlą i stołek, który kopnięciem wytrącano spod nóg ofiary. Zwłoki 600 powieszonych osób zakopano na cmentarzu żydowskim przy ul. Brackiej. Tych, co uniknęli stryczka, wywieziono do obozów śmierci. Żaden z Cyganów osadzonych z Zigeunerlager in Litzmannstadt nie uszedł z życiem.
Moja droga do miasta i obecnie prowadzi obok tej makabrycznej kuźni. Stoi ona po dziś dzień, zapadająca się w ziemię rudera, z symboliczną kłódką na drzwiach, z pootwieranymi po bokach komórkami, bezpańska, przerażająca. Nikt do tej pory nie pomyślał choćby o umieszczeniu tu tablicy pamiątkowej, by po wsze czasy przypominała o tej monstre zbrodni z czasów drugiej wojny światowej…
Wędrując od ulicy do ulicy, przypatrywałem się ludziom, domom, jakbym się znalazł w obcym mieście. Bo chociaż nie zmieniło ono wyglądu, wciąż dostrzegałem wiele nowych, zaskakujących rzeczy. Do wojny funkcjonował w Łodzi bodaj jeden jedyny żłobek przy wytwórni papierosów przy ul. Kopernika. Filmowały go niezmordowane ekipy operatorów. Dodatek PAT we wszystkich kinach demonstrował tę "wiekopomną zdobycz" łódzkiej klasy robotniczej. Mijając dawne pałace fabrykantów z nieukrywanym zdumieniem - tak! - odczytywałem przybite na murach tabliczki: żłobek państwowy numer… żłobek przy zakładach włókienniczych… żłobek rejonowy…
Dzisiaj są to zjawiska powszechnie znane, zrozumiałe, wtedy mnie szokowały. I ogrody fabrykanckie, pozamykane ongiś na siedem spustów, teraz otwarte dla wszystkich. I nowe bloki mieszkalne, wyrastające w różnych dzielnicach miasta, z początku chaotycznie, pojedyńczo, później planowo, całymi koloniami. Pierwsze nowe budynki powojennej Łodzi, zdobne w malowane fryzy, stanęły wzdłuż Podrzecznej, następne na Wojska Polskiego przy Marynarskiej, na Lutomierskiej przy Zgierskiej. Budowano je jeszcze z cegieł, ale jak! Kochane trzydziestolatki, gdybyście mogli przypatrzeć się pracy waszych ojców i dziadków, na pewno byście pomyśleli, że to trickowe sceny z puszczonego w przyśpieszonym tempie filmu. Zapał kipiał wszędzie - w fabrykach, na budowach, przy robotach ziemnych. Entuzjazm walki ustąpił miejsca entuzjazmowi pracy.
Zrobiłem kilka reportaży z nowo zasiedlonych bloków. Co tu ukrywać - zazdrościłem szczęśliwcom, którzy dostali mieszkanie. Kto jak kto, ja dobrze pamiętałem warunki mieszkaniowe przed wojną. Przy różnych okazjach odwiedzałem tak zagęszczone klitki, że z trudem można się było w nich poruszać. Kłęby pary z gotującej się bielizny, zapachy kuchenne, odór z ogólnych ubikacji na korytarzach - i małe dzieci, pełzające po pokrytej liszajem brudu podłodze.
Takie obrazki oglądałem nie tylko w najbiedniejszej dzielnicy Łodzi - Bałutach. Nędza mieszkaniowa nie ominęła i czynszowych kamienic śródmieścia, pozbawionych najprymitywniejszych wygód. Na Południowej, Kilińskiego, Głównej…
À propos Głównej. Dziwne koleje przechodziła ta ulica, Za okupacji hitlerowskiej nosiła miano Rudolf Hess-Strasse, a gdy ów najbliższy poplecznik Hitlera zwiał do Anglii, natychmiast przemianowano na Ostlandstrasse - przedłużenie obecnej alei Mickiewicza. Po wyparciu okupanta nie przywrócono Głównej jak innym ulicom przedwojennej nazwy. Z Warszawy przyszło polecenie: dla upamiętnienia generalissimusa Stalina macie główną ulicę w mieście nazwać jego imieniem. Ktoś opacznie to zrozumiał (a może tylko udawał) i nie Piotrkowską, g ł ó w n ą ulicę Łodzi, lecz ulicę Główną ochrzczono imieniem Stalina. Kiedy minął okres kultu jednostki, znowu stała się Główna. Obecnie - rozbudowana, poszerzona, z szeregiem wieżowców, podziemnym przejściem, wiaduktem jest najnowocześniejszą arterią miasta i na całej swej długości nosi miano alei Mickiewicza. Mimo obłędnej, codziennej harówy, starczało mi jeszcze czasu i sił na życie kulturalne. Repertuar kin nie zachęcał. Na ekranach szły starocie. Blagier, Znachor, Wielki walc, Szczęśliwa trzynastka…W teatrach też nic specjalnego - Teatr Wojska Polskiego grał mnóstwo razy oglądaną przeze mnie Zemstę. Teatr Powszechny - Szelmostwa Skapena, Teatr Kameralny Domu Żołnierza mało atrakcyjną Starą cegielnię. Używanie na całego miałem w licznych przybytkach podkasanej Muzy. W "Albatrosie", drewnianej budzie przylegającej do basenu przeciwpożarowego w pasażu między Piotrkowską a aleją Kościuszki, śpiewał mój kolega ze szkolnych lat, Julek Sztatler. Przed wojną podrywał dziewczyny piosenką o "Huli, dziecięciu czarnej Eretrei, co poznała gdzieś tam marynarza", teraz takie same efekty osiągnął przebojem Wio, koniku ze słowami Jerzego Jurandota.
"Syrena" wystawiała Wiosenne rewierendum (wchodziliśmy w okres referendum narodowego trzy razy "tak"). "Gong" - rewię Dymsza, Humor i S-ka. Dodek zbierał laury i w Teatrze Letnim "Bagatela" przy ul. Piotrkowskiej 94 (drewniany budynek w głębi posesji padł po paru latach pastwą pożaru). Razem z Górską, Górecką, Kurnakowiczem i Łapińskim występował w komedii muzycznej Gozdawy i Stępnia pt. Bliźniak, grając podwójną rolę. Z "Bagateli" powrócił do "Gongu" na Południową 11 (Rewolucji 1905 r.) i tam wraz z Kierasińskim do łez rozśmieszali publiczność w przedstawieniu Przez dziurkę od klucza. Łódź była pełna Dymszy. Opowiadano, że poza aktorstwem udziela się czynnie w branży gastronomicznej. Że jest właścicielem "Kaczki-dziwaczki", popularnej kawiarni na rogu Piotrkowskiej i Wigury. Plotka narodziła się w następujących okolicznościach. Lokal założyła i prowadziła urocza pani Irena Z., serdeczna znajoma Jana Brzechwy, na cześć którego ochrzciła kawiarnię tytułem znanego utworu pisarza. Pani Irena tylko w jednej czwartej była współudziałowczynią, natomiast głównym finansistą - niejaki pan G. Wycofał on szybko swój wkład, przywłaszczając sobie na dokładkę ćwierć miliona złotych na szkodę wspólników. Przedtem wprowadził do lokalu jako swego męża zaufania Edwarda Bagińskiego, rodzonego brata Adolfa Dymszy, bo tak brzmiało rodowe nazwisko Dodka. Edward Bagiński chętnie przedstawiał się dla reklamy: Dymsza - i stąd poszła gadka. Że Adolf Dymsza jest właścicielem "Kaczki-dziwaczki".
Dodek mieszkał parę kroków od kawiarni - na ul. Żwirki przy Piotrkowskiej. Przez dziurawy dach woda wdarła się na górne piętro i kapu kap przeciekła do jego pokoju. Pobiegł do mieszkającego nad nim sąsiada, ale nikogo nie zastał. Dymsza, majster nad majstry, zawsze miał na podorędziu komplet niezbędnych narzędzi stolarskich. Wiertarką wyborował otwór w podłodze: woda spłynęła do mieszkającego niżej sąsiada. Dodek, już spokojny o swój dobytek, pojechał do teatru na przedstawienie.
Kulturalnym rozrywkom oddawaliśmy się również w redakcji. Z pasją graliśmy w "próbkę inteligencji". Dla niewtajemniczonych: zabawa polega na utworzeniu jak największej ilości rzeczowników w pierwszym przypadku liczby pojedynczej z podanego słowa. Łoiłem skórę kolegom. Z "przedstawicielki" spreparowałem ponad trzysta słów.
Potem przyszła moda na "grę półsłówek". W specjalnie komponowanych dwu-lub trzywyrazowych zdaniach należało przestawić pierwsze litery. Dawało to nieoczekiwane skojarzenie. Na przykład" "S-erwus N-iusia". Prześcigaliśmy się w wymyślaniu najfrywolniejszych treści. "D-obitki ruszają k-upami", "T-ykający p-yłek, "D-uch w S-łupsku", "D-uża kupa", "T-enis w p-orcie", "Ż-art na st-ronę" - to niewinne hasła w porównaniu z innymi. Na pewnym przyjęciu rozpędziłem i w zawołaniu "St-ój H-alina!" wykrzyknąłem od razu właściwe brzmienie. Panie z piskiem zasłoniły oczy, panowie zawiśli wzrokiem na obliczu gospodarza. A był to rok 1947, gości podejmował w swym mieszkaniu prokurator B., mój sąsiad z Sienkiewicza.
Licytowaliśmy się w układaniu i puszczaniu w obieg "bajeczek". Początkowo odznaczały się niewinną treścią. Czy znasz bajeczkę o Łodzi? Łudź się, Łudź. Szybko wyparły je inne bajki - o strachu (aleśmy się obie bały), o kolorach, manifeście. Długi cykl uwieńczyła bajeczka o morzu, panterze i mieliźnie (Może pan tera mieliźnie?)
Najdzielniejszym moim kompanem w tych zabawach był Henio Sperber. Pracę w "Expressie" rozpoczęliśmy tego samego dnia, w trzeciej dekadzie kwietnia 1946 r. Służąc w wojsku Sperber współredagował "Głos Żołnierza", frontową gazetę, wydawaną w czasie wojny na terenie Związku Radzieckiego - najpierw w Sumach na Ukrainie, potem w Żytomierzu. Kierował działem korespondentów.
Henio miał za sobą dramatyczne przeżycia. Udało mu się zbiec z żoną z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Schronili się u chłopa we wsi podkrakowskiej. U pana Jana, jak go Henio wspominał. Bieda piszczała w chacie, mimo to gospodarz od ust sobie odejmując, z narażeniem życia przez długie miesiące przechowywał w piwnicy oboje zbiegów. Był bardzo religijny. Powiedział Heniowi, że przyśnił mu się pan Bóg i zwiastował przybycie uciekinierów. Sperber po wyzwoleniu posyłał panu Janowi paczki z żywnością, pieniądze. Odwiedził go kilka razy. Potężnie zbudowany, na oko tryskający zdrowiem i siłą witalną, kolega nasz cierpiał na wrodzoną wadę serca. Trapiła go też choroba żony, wywołana przeżyciami okupacyjnymi. Zmarła ona wkrótce zostawiając Henia z dwojgiem małych dzieci.
Redaktor Bogusławski scedował na Sperbera depesze. Przedtem poddał go próbie ogniowej. Jak już wspomniałem, "Express", nie korzystał z serwisu informacyjnego PAP ani innej agencji. Szef zaangażował na pół etatu stenotypistkę. Wieczorami zakładała słuchawki na uszy i łowiła w eterze wiadomości z całego świata. "Nasłuch" wręczała naczelnemu, ten wybierał, co uznał za stosowne, dopisywał własne komentarze i tak spreparowane depesze wędrowały na pierwszą stronę. Z jakimi tytułami! Karmił dziad żmiję, Szatański śmiech Hessa, Panowie, umyjcie ręce! Mój Boże, czemu ta sztuka całkiem upadła? Po dzisiejszych tytułach gazetowych wzrok się tylko ślizga, nie przykuwają uwagi.
Przez pierwsze miesiące Konstanty Bogusławski całe noce spędzał w drukarni na Żwirki 2. Doglądał każdej strony, łamał kolumny. Zecerzy i metrampaże wysoko cenili jego wiedzę i fachowość.
Jednakże przeżycia wojenne pozostawiły trwały ślad na zdrowiu redaktora. Ten ongiś kipiący życiem człowiek , o niespożytej energii, gasł po prostu w oczach. Nie mógł już przesiadywać do świtu, gdy ruszała maszyna rotacyjna, bo i przy tym chciał być obecny. Właśnie wtedy przyszedł Sperber. Pod okiem znakomitego nauczyciela szybko opanował sztukę adiustacji, doboru i tytułowania wiadomości. Jednakże na głęboką wodę redaktor nie chciał go jeszcze puścić. Co wieczór Henio dzwonił do niego, uzgadniał, co idzie na czołówkę, pod jakim tytułem, co wylatuje z kolumny.
Jakiś czas pierwszą stronę zdobiły wierszyki polityczne autorstwa dra Wista. Pod tym brydżowym kryptonimem ukrywał się smukły, młodzieńczy, tryskający humorem… Ludwik Jerzy Kern.
Zadebiutował u nas 25 czerwca 1946 utworem pt. Dość zabawy:
 
Wszyscy marzą o tym,
żeby jak najprędzej
zakończono proces
w mieście Norymberdze.
Żeby osądzono,
żeby powieszono
i całą zabawę
na zawsze skończono.
Bo wtedy dopiero,
tak wydaje mi się,
będziemy spokojni,
gdy już będą wisieć.
 
Kern współpracował z nami, etat miał w "Polpressie", jak nazywała się wówczas agencja PAP. Trafił tam, przypadkowo. W lutym 1945 przyjechał z Krakowa do Łodzi, gdzie przebywała jego rodzina. Chodząc Piotrkowską natknął się na tabliczkę "Polpressu". Wstąpił i spytał, czy znalazłaby się dla niego jakaś robota. Od ręki wystukał korespondencję z Krakowa, tym atrakcyjniejszą, że nie było jeszcze łączności telefonicznej z grodem podwawelskim. Przydzielono go do działu rolnego. Razem z Antonim Olchą robił wypady w teren, m.in. do podgórskiej wsi Naprawa (uwiecznionej przez Jalu Kurka - szalejącą grypą). Potem z centralą PAP przeniósł się do Warszawy, zamieszkał w hotelu "Polonia" i wsławił się reportażem o wyzwoleniu Paryża, napisanym na podstawie rozmów z przybyłymi z Francji kombatantami. Po dwóch latach znowu dzięki przypadkowi osiadł na stałe w "Przekroju".
Delegowano go do Krakowa, tam spotkał Konstantego Gałczyńskiego. Mistrz Ildefons zaciągnął go do redakcji sympatycznego tygodnika, gdzie nie bardzo się zresztą broniąc, Ludwik złożył podpis pod cyrografem, podsuniętym przez Mariana Eilego.
Redaktor Bogusławski powierzył Kernowi redagowanie tygodniowego dodatku humorystyczno-satyrycznego "Śmiejmy się". Lutek miał dostarczać na kolumnę jeden lub dwa wiersze własne oraz trochę drobiazgów prozą. Raz podrzucił nawet nieźle napisany sonet krymski.
- Czy pan oszalał? Mickiewicza pan daje zamiast siebie?
- A co? Może to zły autor?
Pod żadnym utworem w "Expressie" nie podpisywał się swoim nazwiskiem. Dr Wist, Jan Skorpion, Jerzy Zajączkowski, A. Zieliński - oto pseudonimy, pod jakimi występował dzisiejszy znakomity autor. Lechosław Marszałek, twórca filmów animowanych, rozprawiał się na pierwszej stronie z politykami anglosaskimi i pogrobowcami hitleryzmu. Z polskich mężów stanu "zaszczytu" figurowania na tak poczesnym miejscu dostąpił tylko Stanisław Mikołajczyk, którego według stalinowskiej metody okrzyczano "wrogiem ludu" i szykanowano na wszelkie sposoby. Dopiero czterdzieści parę lat później doceniono jego działalność społeczno-polityczną podczas powstania wielkopolskiego, w rządzie emigracyjnym podczas II wojny światowej oraz w Polsce Ludowej.
Po paru tygodniach redaktor Bogusławski powiedział:
- Rozkręcił się pan, panie Kiepura. Obejmie pan sekretariat redakcji, adiustacja tekstów kuleje.
Dodatkowe obowiązki nie osłabiły tempa mej pracy. Nękała mnie tylko jedna sprawa: co będzie z mieszkaniem? Żona przysyła z Kłodzka coraz kategoryczniejsze listy. Albo znajdziesz coś w Łodzi, albo wracaj do nas, takie życie na dłuższą metę nie ma sensu.
Mimo usilnych poszukiwań nic nie mogłem załatwić. Byłem już bliski podjęcia desperackiej decyzji powrotu do Kłodzka, gdy los przypadkowo zetknął mnie z naszym przedwojennym kierowcą z "Republiki" - Wojnarem. Powspominaliśmy dawne dzieje. Podzieliłem się z panem Tadeuszem moimi współczesnymi kłopotami.
- Poczekaj pan, na Wólczańskiej mieszka mój kumpel, zdemobilizowany podoficer. Ma tam jeden pokój, chce się przenieść do rodziny na Ziemie Odzyskane. Mogę z nim pogadać, ale pan rozumie…
Po godzinie dobijaliśmy targu. Za kilkanaście tysięcy wybierający się na zachód lokator zgodził się przekazać mi pokój wraz z łóżkiem, antyczną szafą, stołem i kilku krzesłami. Skąd wziąć na odstępne?
To, co zarabiałem, posyłałem niemal w całości rodzinie. Redaktor poszedł mi na rękę.
Dam panu zaliczkę. Spłaci ją pan w miesięcznych ratach.
Wziąłem kilka dni urlopu, sprowadziłem swoich do Łodzi. Był to przedostatni dzwonek. Niebawem przyszedł na świat mój syn Paweł. Urodził się w naszym "mieszkaniu". Pokoik z wychodzącym na ulicę balkonem uwierał pod pachami. Poza nami czworgiem większą część dnia przebywała tam jeszcze służąca, volksdeutschka, przydzielona z obozu na Sikawie. Gdy zbliżała się pora obiadu, żona proponowała jej:
- Może się pani trochę przejdzie po mieście. Zaraz wróci mąż, nie ma go gdzie posadzić. Nowo narodzony następca tronu dni swego niemowlęctwa spędzał a koszu na bieliznę. Na łóżeczko czy kołyskę nie było miejsca. Córka koczowała pod stołem, żona i pomoc domowa obijały się w przejściu o siebie. Co chwila któreś z nas omotywało sobie głowę rozwieszonymi pieluchami.
- Panie redaktorze - natarłem na szefa - ja chyba zwariuję! Jak długo można wytrzymać w takich warunkach? A w ogóle to mi się należy od redakcji wyprawka dla dziecka. Redaktor Bogusławski nie lubił takiego stawiania sprawy.
- Nie będzie pan robił dzieci na mój koszt! Poza tym redakcja to nie agenda kwaterunku.
Po chwili się udobruchał, wypisał mi kwit do kasy na wyprawkę.
- Nie panikuj pan, panie Kiepura. Na pewno coś pan znajdzie.
W tym to czasie często zachodziłem na ulicę Zieloną do sądu starościńskiego, przekształconego potem na referat karno-administracyjny. Dużo ciekawego materiału dawał mi kierownik magister, później doktor praw, Henryk Grajewski. Podsuwał tematy i z innych dziedzin życia. Niejeden felieton satyryczny zawdzięczam jego inwencji i poczuciu humoru. Znał moje kłopoty mieszkaniowe. Kiedyś, po uraczeniu mnie pokaźną porcją informacji, powiedział:
- Gdyby się znalazł ktoś energiczny, mógłby zdobyć piękne mieszkanie…
- Panie magistrze…
- Na Sienkiewicza 31, w poprzecznej oficynie na trzecim piętrze znajduje się nieprawnie zajmowane mieszkanie. Przydział na nie dostał dyrektor placówki handlowej. Ma on willę, a na Sienkiewicza przeniósł podległe sobie biuro. Dobrze znam tę sprawę, mieszkam drzwi w drzwi…
Biuro w mieszkaniu? A my we czworo gnieździmy się w małym pokoiku? Nie był to fakt odosobniony. Wiele instytucji pozajmowało nowoczesne mieszkania z wszelkimi wygodami. Wanny w luksusowych łazienkach służyły za przechowalnie zakurzonych akt, a w kuchni walały się różne rupiecie, a ludzie próżno kołatali o przydziały.
Kropnąłem artykuł na pół strony: USUNĄĆ BIURA Z MIESZKAŃ! - i zaniosłem szefowi. Przeczytał, wpił we mnie świdrujący wzrok.
- Nie licuje z etyką dziennikarską walczyć na łamach swojej gazety o prywatne sprawy. Ale zrobię dla pana wyjątek. Puszczę to do numeru. Składaj pan wniosek w kwaterunku, redakcja poprze pańskie podanie.
Jeszcze "Express" z mym artykułem nie ukazał się na mieście, gdy złożyłem wizytę naczelnikowi Talachowi (może Wypychowi?). Umotywowałem wniosek, jak należy: siedemnaście metrów powierzchni, cztery osoby, w tym niemowlak i trzyletnie dziecko.
Kierowane przez asekuranckiego dyrektora przedsiębiorstwo - Centrala Zaopatrzenia Materiałowego Przemysłu Włókienniczego, Biuro Węglowe - otrzymało nakaz eksmisji. Było jeszcze trochę perturbacji, pan dyrektor uparcie bronił się przed wyprowadzeniem swych agend, wreszcie ustąpił. Przenieśliśmy się na Sienkiewicza.
Przydzielono nam trzy pokoje z kuchnią. Pozostał jeszcze jeden - wolny. Do pilnowania go przysłano strażnika. On też nie miał gdzie mieszkać z rodziną. Złożył wniosek i został moim sąsiadem. Nowe locum okazało się dlań dobrą odskocznią: po krótkim czasie awansowano go na pracownika umysłowego Powszechnego Domu Towarowego na Piotrkowskiej 60/62, gdzie błyskawicznie wspinał się nie tyle po schodach, co po szczeblach drabiny służbowej. I ani się obejrzałem, gdy mój współlokator począł udzielać mi wywiadów jako dyrektor tej poważnej w mieście placówki handlowej.
 
 
 
 
 
 
ID-002326.doc
 
RRRR-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę
 
Od autora
 
Pomysł napisania tej książki, pierwszego tomiku mojej trylogii wspomnieniowej (Reporter przed konfesjonałem, Raz, dwa, wziali!, Erika zdradza tajemnice) przyszedł mi do głowy w dalekiej Australii, kiedy to w roku 1956 poleciałem na Olimpiadę do stolicy stanu Victoria – Melbourne. Spotkałem się tam z przedwojennym szefem Władysławem Polakiem, redaktorem naczelnym łódzkiego "Expressu" oraz moim kuzynem, Stefanem Kałuszynerem-Kalusem, który pracował w naszej redakcji w dziale sportowym. Nie widzieliśmy się siedemnaście lat, tyle mieliśmy sobie do opowiedzenia! Toteż po emocjach przeżytych na stadionie Melbourne Cricket Ground wiedliśmy wieczorami niekończące się rozmowy, wspominaliśmy minione czasy. Kolegów redakcyjnych, znajomych, wydarzenia. Ba, ćwicząc naszą pamięć, wyliczaliśmy po kolei wszystkie sklepy mieszczące się przed wojną po obydwu stronach ulicy Piotrkowskiej. Łódź przypłynęła na antypody i wylądowała nad brzegiem Pacyfiku...
I wtedy właśnie postanowiłem ocalić od zapomnienia dawne dzieje. Niepowtarzalną egzotykę Łodzi, ludzi, którzy odeszli. Przekazać potomności odległe historie i przeżycia pewnego młodzieńca, stawiającego pierwsze kroki jako reporter w jakże odmiennych niż dzisiaj warunkach! Wróciwszy do kraju – w olimpijskim tempie, zapewne pod wrażeniem Igrzysk – napisałem pięćdziesiąt osiem różnotematycznych odcinków pod wspólnym tytułem Historie dawnej Łodzi i zamieściłem je w latach 1957-1958 w łódzkim "Expressie". Nie dało mi to pełnego zadowolenia. Za dużo tam było danych statystycznych i faktów, za mało własnych doznań i refleksji. Postanowiłem zacząć od początku – napisać wspomnienia z autopsji, a do pożółkłych kompletów gazet sięgać tylko w wyjątkowych przypadkach. Rozpoczętą pracę podjąłem w latach sześćdziesiątych. Pierwsze rozbudowane fragmenty przyszłej książki wydrukowały "Odgłosy". Jan Koprowski, ówczesny redaktor naczelny łódzkiego tygodnika, gorąco mnie zachęcał do kontynuowania memuarów. Jednakże minęło jeszcze kilka lat, zanim zdecydowałem się dopisać ostatnie rozdziały. Zdopingował mnie dr Janusz Dunin z łódzkiej Biblioteki Uniwersyteckiej. - Panie redaktorze – zadzwonił któregoś dnia – życzę panu stu lat życia, nic jednak nie jest wieczne. Nie kończy pan swej książki, a przecież taki ciekawy materiał nie może przepaść. Niech pan udostępni naszej bibliotece swe manuskrypty.
Udostępniłem, zastrzegając sobie prawa autorskie i wydawnicze, po czym wróciłem do swych wspomnień, tym razem już z niezłomnym postanowieniem dokończenia książki. Szło mi trudniej niż na początku. Niektóre fakty uleciały mi z głowy, inne wymagały sprawdzenia. Odruchowo sięgałem po spis telefonów i odkładałem go zaraz. Do kogo zadzwonić? Straszne, nie ma się już z kim skonsultować. Odszedł niezapomniany Stanisław Chruszczewski, który całą Łódź miał w małym palcu, zmarł także jeden z mych pierwszych informatorów – dyrektor Jan Augustyniak, odeszli inni łodzianie pamiętający dawne dzieje miasta.
Zresztą z pamięcią ludzką bywa rozmaicie. Bodaj w roku 1959 przyjechał do Łodzi Henryk Chmielewski, w latach trzydziestych znany bokser, wychowanek ówczesnego klubu IKP przy zakładach włókienniczych I. K. Poznańskiego. Chmielewski, który za namową Zbyszka Cyganiewicza przeszedł na zawodowstwo i osiadł na stałe w Ameryce, przed wojną często odwiedzał naszą redakcję. "Express" poświęcał mu wiele miejsca, zamieszczał z nim wywiady, fotografie. Pamiętam, champion miał uczulony łuk brwiowy i bardzo lubił mleko. Przychodził do nas dwa, trzy razy w tygodniu. Przesiadywał w pokoju mego kuzyna Stefana Kałuszynera, a ten pełen uznania dla talentu Henia wytrwale go lansował. Toteż gdy Chmielewski złożył wizytę w redakcji "Dziennika Łódzkiego", pobiegłem tam porozmawiać z nim. Chyba mnie nie pozna, znaliśmy się przelotnie, ale Stefana na pewno nie zapomniał.
- Mam dla pana pozdrowienia od Stefana Kałuszynera. Widziałem się z nim w Australii na Olimpiadzie. Pamięta go pan?
- Kałuszyner... Kałuszyner... Już wiem! Znokautowałem go w drugiej rundzie!
Fragmenty moich wspomnień ukazywały się w "Odgłosach", "Kulisach", "Szpilkach", w poznańskim "Tygodniu", w "Prasie Polskiej", organie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Kilka odcinków nadała Rozgłośnia Polskiego Radia w Łodzi. Dostałem zachęcające listy od czytelników i słuchaczy, podpowiadali mi tematy, przypominali różne wydarzenia.
Nie o wszystkich ciekawszych sprawach napisałem w tej książce, niektóre przypominały mi się już po zakończeniu całości, inne pamiętam słabo, ledwo się o nie otarłem, więc je pominąłem.
Choćby taki „Pośredniak” na ulicy Podleśnej 46, „giełda pracy”, jak go powszechnie nazywano. Co dzień przypuszczali szturm zdesperowani ludzie, rozgrywały się dantejskie sceny, interweniowała policja . Przed samą wojną kroniki notowały w Łodzi 60 tysięcy całkowicie bezrobotnych i 100 tysięcy zatrudnionych po 2-3 dni w tygodniu. Pracownicy umysłowi powzięli na wiecu dramatyczną uchwałę: zażądali zwolnienia z pracy i nieprzyjmowania na żadne stanowisko żon pracujących mężów.
Nie wspomniałem o licytacjach będących w okresie międzywojennym powszechnym zjawiskiem. Białe kartki z okrągłą czerwoną pieczęcią, nalepiane przez sekwestorów na meblach dłużnika przypominały mu co chwila, że pianino, na którym ćwiczy jego dziecko, nie jest jego pianinem, że staroświecki kredens w schedzie po dziadkach nie jest jego kredensem, nawet ta polakierowana na biało szafka z dziecięcą garderobą nie jest już szafką jego dzieci.
A lombard przy ulicy Zachodniej 31, udzielający pożyczek pod zastaw różnych rzeczy? Codziennie przychodziło tu ponad sto osób. Lombard miał swoich stałych klientów. Zimą zastawiali letnią odzież, latem – zimową. W jednym okienku wykupywali letnią garderobę, w chwilę potem w drugim zaciągali pożyczkę pod zastaw zimowej, żeby wszystko powtórzyć w następnej porze roku.
O szersze omówienie proszą się dzieje łódzkiej radiostacji, otwartej w maju 1930, kiedy to po raz pierwszy łodzianie usłyszeli z ust spikera: „Halo, tu radio Warszawa, Kraków, Wilno, Katowice, Lwów i Łódź”. Rozgłośnia zajmowała parterowy budynek przy zbiegu ulic Inżynierskiej i Wołowej, niedaleko rzeźni, a pierwszym spikerem był utalentowany reżyser Teatru Miejskiego, Marian Lenk. Ale jeszcze przed uruchomieniem łódzkiej radiostacji melomani mieli okazję przeżywania dzięki radiu silnych wrażeń artystycznych. Pan Kotek, właściciel cukierni na ulicy Konstantynowskiej 9 (Obrońców Stalingradu)1), ogłaszał się w prasie, że w jego lokalu przy każdym stoliku znajduje się para słuchawek radiowych i P.T. goście popijając herbatę mogą „uraczyć się oryginalną muzyką z Wiednia i innych miast Europy”. Nic tedy dziwnego, że szczupły przybytek pana Kotka nie mógł pomieścić wszystkich chętnych.
Jakoś uszedł mej pamięci sławetny tunel na ulicy Tramwajowej, łączący południową część miasta z północną, największy chyba dziwoląg urbanistyki dawnej Łodzi. Ciągnął się na znacznej długości, środkiem przepływał cuchnący ściek, a ciemno tam było, choć oko wykol. Zgięci w pałąk przechodnie posuwali się gęsiego, noga za nogą. Chłopcy z latarkami za drobną opłatą przeprowadzali ludzi, bo w tych warunkach można się było zderzyć nie tylko z nadchodzącym z przeciwnej strony przechodniem, ale i z prowadzoną na postronku kozą. Dopiero po wizycie ministra komunikacji Alfonsa Kühna zezwolono miastu na budowę wiaduktu. Sprawa się przeciągała, robót nie rozpoczynano, co dało mi asumpt do skwitowania tego kalamburem na łamach gazety: ale kino z tym Kühnem!
Albo Kasa Chorych, późniejsza Ubezpieczalnia Społeczna, którą ludek łódzki ochrzcił „Chorą Kasą” z racji źle świadczonych usług zdrowotnych. To była prawdziwa udręczalnia społeczna.
Może należało przedstawić i galerię popularnych typów i typków łódzkich? A więc najtęższego łodzianina, Henryka Lindenfelda, zwanego popularnie „Spuchlakiem”. Ważył o k r ą g ł o 145 kilogramów, krawiec nie mógł sam poradzić sobie przy zdejmowaniu zeń miary: drugi koniec centymetra trzymał czeladnik. Jako jedyny w Łodzi, a chyba i w kraju, kapelusze nosił... na miarę. Karol Goeppert, właściciel wytwórni nakryć głowy przy ul. Podleśnej, chełpił się, że „Spuchlak” jest jego klientem. I dodawał z nietajonym podziwem, jakby to było jego zasługą: „Ministerialna głowa, numer sześćdziesiąt osiem!”
„Spuchlak” żył... ze swego apetytu. Spałaszowanie na jednym posiedzeniu całej gęsi i spłukanie jej litrem wódki było dlań błahostką. Chętnie zakładał się ile to potrafi zjeść i zawsze wygrywał. Po takiej uczcie wynajmował dorożkę za dwa złote, kazał się wieźć na boczną ulicę, tam jak wąż boa pogrążał się w słodkiej drzemce, nakazując dorożkarzowi, żeby opędzał go batem od much. Bardzo lubił ploteczki, interesował się każdym i wszystkim, więc przy powitaniu co dowcipniejsi znajomi pytali go: „Jak się masz, Heniu, co słychać u m n i e ?”.
Żywym jego kontrastem był drobny, miniaturowy Wacek Morawiecki, arbiter elegantiarum Łodzi i okolic, z zawodu lekarz dentysta. To o nim krążyła importowana z Warszawy anegdotka: o północy przed „Ziemiańską” zajechała p u s t a dorożka, z której wysiadł Morawiecki. Spec od spraw honorowych, na pamięć znał kodeks Boziewicza. Szczycił się swym arystokratycznym pochodzeniem, potwierdzonym herbem „Koźlerogi” z iluś tam pałkami. I chociaż wyszło na jaw, że jego ojciec był restauratorem, nie przyniosło to ujmy towarzyskiej pozycji lekarza.
A portier z „Grand Hotelu”, Bucholz, znakomity bilardzista? Nie dorównywał wprawdzie słynnemu ongiś przemysłowcowi Henschlowi, który potrafił rozegrać chińską partię poniżej dziesięciu uderzeń i przegrał w bilard swą fabryką, ale na tradycyjnej „górce” Ulrichsa na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja, czy u Komara na rogu Narutowicza i Wschodniej i w „Grand Hotelu” – niski, przysadzisty portier dokonywał cudów zręczności atakując kijem bile.
Kto dziś pamięta jeszcze najwyższego w mieście policjanta mierzącego 2 metry i 4 centymetry? Pełnił on służbę przeważnie na rogu Piotrkowskiej i Zielonej regulując ruch uliczny. Cieszył się dużą popularnością wśród kierowców, którzy przejeżdżając przez skrzyżowanie serdecznie go pozdrawiali. Łódzki Waligóra, jak idealny kierunkowskaz, widzialny był już od placu Wolności.
Mógłbym tak bez końca przypominać sobie dawne historie. Zdecydowałem jednak nie rozciągać książki, wprowadziłem jedynie drobne uzupełnienia.
A gdy postawiłem kropkę na końcu ostatniego zdania, ogarnęła mnie nagle pustka. Dawne dzieje, którymi się fascynowałem tak długo, miasta i ludzie, których przywołałem do życia, odpłynęli znowu w dal. Po raz drugi pożegnałem spędzone w rodzinnej Łodzi swe młodzieńcze lata...

Depeszowcy w akcji
 
Pierwszą stronicę "Expressu" redagowali na zmianę Henryk Passierman i Antoni Weiss. Przez tydzień jeden przychodził do redakcji rano, a drugi w nocy łamał kolumny depeszowe Republiki, w następnych siedmiu dniach - na odwrót.
Z Weissem mieli szefowie kłopoty. Spóźniał się notorycznie do Expressu, co komplikowało kolejne fazy produkcji gazety. Linotypiści, metrampaże, pracownicy kalandra i rotacji wyskakiwali ze skóry, żeby popołudniówka wychodziła na czas, broń Boże, nie później niż Echo, zaś Antoni nic sobie z tego nie robił.
- Panie Weiss - zagroził redaktor Polak - albo będzie przychodził pan punktualnie do pracy, albo pana spławię!
- Ja... ja...
- W wojsku pan był?
- Kategoria "D", panie redaktorze...
- To "d" jak ulał pasuje do pana. W wojsku nauczyliby pana subordynacji. Niech pan słucha: od jutra codziennie o ósmej rano dzwoni pan do mnie do domu i melduje o przyjściu do redakcji. Ósma zero, zero. Zrozumiano?
Weiss skrupulatnie wykonywał polecenia szefa. W tygodniu, gdy łamał "Express", co dzień punktualnie o ósmej telefonował do Polaka, wypowiadając sakramentalne: "To ja, panie redaktorze", na co Polak odburkiwał sennym głosem: - "Dobra" i przewracał się na drugi bok. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Weiss dzwonił do szefa z... domu, w kompletnym dezabilu, z namydlonymi do golenia policzkami. Do redakcji po dawnemu przychodził w ostatniej chwili. Ratowała go ogromna rutyna w adiustowaniu materiałów i świetne wyczucie co dać na czołówkę i czym wypełnić resztę pierwszej strony. Dobry był z niego dziennikarz. Dla nas pisywał rzadko, jako korespondent "Ikaca" zasilał koncern krakowski celnymi artykułami. W okresie wydawania przez "Ikac" osławionego Tajnego detektywa cichy, wiecznie zahukany Weiss bił na głowę wszystkich korespondentów: jego relacje zdecydowanie górowały nad innymi.
Pewnego razu jak zwykle zatelefonował do szefa ze swego mieszkania, zawiadamiając go o przybyciu do redakcji. Polak raptem przypomniał sobie o jakimś pilnym interesie do metrampaża i zamiast zwykłego "Dobra", powiedział:
- Daj pan Smulskiego do telefonu.
- Smul... Smulskiego?
- To on przecież łamie dziś "Express".
- Tak, ale jest... w ubikacji.
- Niech zaraz do mnie zadzwoni.
Przerażony Antek połączył się z redakcją i ubłagał Smulskiego, żeby w żadnym razie nie zdradził się przed Polakiem, że jego, Weissa, nie ma jeszcze w pracy. Po czym nieogolony (miał gęsty, rudy zarost) pomknął na Piotrkowską, zapinając po drodze guziki.
Tego dnia wyraźnie prześladował go pech. Smulski zadzwonił do Polaka, a ten przekazawszy mu jakąś dyspozycję kazał... poprosić do telefonu Weissa. Chciał się dowiedzieć co idzie na czołówkę. Smulski z determinacją ratował Antka.
- Pan redaktor Weiss nie może podejść do telefonu. Jest w ubikacji - łgał jak najęty, nie wiedząc, że parę minut temu Weiss jego tam ulokował.
- Czyście dzisiaj wszyscy tam biegunki dostali?! - wykrzyknął i powziąwszy podejrzenie zadzwonił do działu sportowego. Goniec poinformował go, że redaktor Weiss nie przyszedł jeszcze do redakcji.
Odtąd Passiermana przy łamaniu "Expressu" dublował elegancki, pełen wytwornych manier, Zbigniew Koliński, dawny redaktor "Rozwoju". Jakże dostojnie prezentował się przy biurku redakcyjnym z nieodłącznym monoklem w oku!
Pierwszą czynnością redaktora depeszowego po przyjściu do redakcji było błyskawiczne przejrzenie porannej prasy lokalnej, warszawskich gazet oraz depesz z ostatnimi doniesieniami, które wypluwał terkoczący jak karabin maszynowy teleskryptor. Informacji depeszowych zamieszczonych w porannej prasie, podobnie jak lokalnych, nie powtarzaliśmy. Mogły one posłużyć ewentualnie jako materiał do komentarza. Ambicją "Expressu" było informowanie o tym, o czym czytelnicy nie mogli się dowiedzieć z porannych gazet.
No tak, ale co dać na czołówkę? Najchętniej widziano na tym miejscu sensacje lokalne. Wtedy gazeciarze, biegnąc przez miasto, na całe gardło wykrzykiwali tytuły i ludzie wyrywali sobie gazetę z rąk. Sprawę załatwiał jakiś mord na tle rabunkowym, zabójstwo z powodu zawiedzionej miłości. Od biedy mogło być włamanie w śródmieściu, ucieczka z więzienia, albo spadek z Ameryki dla łodzianina. Gdy brakło takich smakowitych kąsków i teleskryptor nic ciekawego nie doniósł, depeszowiec szedł na ustępstwa.
- Ma pan coś, panie Grynfeld?
- Dwa samobójstwa i pożar.
- Jakie samobójstwa?
- Kobieta wypiła większą dozę jodyny, w stanie groźnym, karetka...
- To może pan sobie wsadzić, już pan wie gdzie.
- I skok z czwartego piętra. Śmiertelny.
- Co się paliło?
- Sadze w kominie.
- Dawaj pan ten skok, tylko ze szczegółami!
Dobrze powiedzieć, ale jak na poczekaniu ustalić okoliczności towarzyszące? Dzwonienie do komisariatu policji niewiele dawało. Dyżurni albo nic jeszcze niw wiedzieli, albo nie chcieli udzielać informacji przed uzgodnieniem ich z przełożonymi.
Puszczaliśmy wtedy wodze fantazji. Hipotezy snuliśmy różne. Jeśli samobójcą był młody mężczyzna, to ani chybi targnął się na życie pod wpływem zawodu miłosnego. Zapałał miłością do dziewczyny, ta początkowo darzyła go sympatią, potem poznała innego, doszło między nimi do dramatycznej rozmowy, zawiedziony w uczuciach amant najpierw chciał zgładzić ukochaną, potem zmienił zamiar, wszedł na klatkę schodową, podchodził do okna, wracał, widać żal mu było rozstawać się z życiem, ale rozterka wewnętrzna wzięła górę i wykonał desperackie salto mortale, ginąc z imieniem lubej na stygnących ustach.
Przechodnie mieli "krew w żyłach mrożący widok", "Express" czołówkę z czerwonym jak krew tytułem. I choć później wychodziło na jaw, iż powodem desperackiego kroku była, powiedzmy, nieuleczalna choroba czy utrata pacy i że wszystko w relacji z wyjątkiem nazwiska desperata i adresu reporter zełgał od początku do końca - nikt mu wyrzutów nie czynił, a sprostowań z zasady nie zamieszczaliśmy. Ciekawa rzecz: ludzie rzadko żądali "odwołania tego w prasie". To nie to co teraz, kiedy na jedną wiadomość napływa nieraz po kilka sprostowań. Owszem, bywało, że rodzina zgłaszała się do redakcji z pretensjami. Autor, bo do niego kierowano interesantów, przeprowadzał z krewnymi delikatną dyplomatyczną rozmowę.
- I co z tego, że damy sprostowanie? Chcecie państwo, żeby jeszcze raz pisać o tym wszystkim? Ze szczegółami? Po co? Do jutra ludzie zapomną, a tak na nowo wywlecze się tę historię na światło dzienne. Dobrze państwu radzę: lepiej zaniechać.
Tak to wówczas załatwiano interesantów. Redakcja była silna, redakcja miała zawsze rację.
Relacje o pożarach podawaliśmy dokładniej, według wypracowanej, niemal naukowej metody. Powiedzmy, na kilka minut przed zamknięciem numeru reporter dowiadywał się telefonicznie w Straży Pożarnej, iż na tej a na tej ulicy, pod takim to a takim numerem wybuchł pożar i na miejsce wyjechało kilka oddziałów straży. To już coś było. Poza adresem straż nie mogła nas o niczym więcej poinformować, a przecież czytelnik - jak nam wbijali do głowy szefowie - musi wiedzieć nie tylko gdzie się paliło, lecz u kogo i co. Wyjazd na miejsce pożaru zabrałby sporo czasu. Tramwajem w te i nazad - godzina murowana, a samochody były tylko do dyspozycji wydawców. Zresztą - zostawało tylko kilka minut. Dzwoniło się więc do biura numerów i prosiło o kilka telefonów w posesji gdzie wybuchł pożar, po czym wykręcało się pierwszy lepszy numer z otrzymanych.
- Tu "Express". To u was się pali?
- Nad nami! Na drugim piętrze. Sypie się nam na głowy...
Pełno dymu! Irka, zabierz dzieciaka!
Ustaliwszy nazwisko lokatora, u którego wybuchł pożar, bezlitosny reporter słowo po słowie wyciągał szczegóły: od czego się zapaliło, jak się zachowują lokatorzy, czy wynoszą dobytek, czy już są jacyś ranni. Telefon do następnego sąsiada wzbogacał zasób wiadomości. I w ten sposób - nie ruszając się z miejsca - już po paru minutach dziennikarz miał pełny obraz sytuacji na miejscu pożaru, dysponował nawet prowizoryczną wysokością strat. Jeśli w danym obiekcie nie było ani jednego telefonu, prosiliśmy centralę o numery w najbliższym sąsiedztwie.
- Niech pan tam skoczy, to niedaleko - molestował reporter rozmówcę - przecież "Express" nie może wyjść bez tej wiadomości, sam pan rozumie. Dziś się u was pali, jutro rozhajcuje się w innej dzielnicy i też będzie pan ciekawy co i jak!
Gdy czas naglił, redaktor depeszowy wyrywał reporterowi kartki z notatkami, biegł do zecerni i wprost na maszynki dyktował wiadomości. Mistrzem w tej dziedzinie był Weiss: bez zająknięcia potrafił przekazywać jednocześnie dwóm zecerom dwie naraz sensacje - jedną powiedzmy o zbrodni, drugą o katastrofie tramwajowej.
Na czołówkę szły nie tylko lokalne wydarzenia z kroniki kryminalnej. Umarł Piłsudski, "Express" przez kilka dni jak i inne gazety zamieszczał na pierwszej stronie przebieg uroczystości żałobnych w Łodzi i w województwie. W przeddzień pogrzebu program był szczególnie bogaty. Moja konkurentka, Irena Weiss, chcąc mnie ubiec, już poprzedniego dnia na podstawie otrzymanego programu spreparowała sążniste sprawozdanie. Nie wychodząc z redakcji, opisała dokładnie capstrzyk, który "przy żałobnym biciu werbli przeciągnął ulicami miasta", okryte kirem sztandary, odkryte głowy przechodniów, łzy w oczach, a że włożyła w to kawał serca, redaktor Polak zaraz dał materiał do składu, zapowiadając mi, żebym się rano nie trudził, bo sprawozdanie już zostało napisane. Złamana kolumna miała zjechać do kalandra, gdzie przygotowywano matryce do odlewu płyt metalowych, gdy metrampaż przybiegł do Passiermana:
- Redaktorze! Przecież to, co tu jest napisane, odbędzie się dopiero wieczorem!
W ferworze twórczej pracy Weissowa pomyliła dni, jak ja ongiś w sprawozdaniu z walk francuskich. Napisała w czasie przeszłym o tym, co miało nastąpić. Tak to niekiedy bywa przy zawziętej rywalizacji...
Najpraktyczniej ustawiał się Zbigniew Koliński . Zawsze miał w zanadrzu zapasowe wiadomości do "Expressu". Pieczołowicie wycinał różne michałki z prasy krajowej i kiedy wszelkie źródła zawodziły - sięgał do kieszonki w kamizelce, gdzie tygodniami kisiły się zalążki przyszłych, pierwszostronicowych sensacji "Expressu".
Dostojny pan Zbigniew z wszystkimi był na "pan", a że niektórych nazwisk nie pamiętał, zapisywał je sobie na kartce dla uniknięcia pomyłki. W redakcji mało kto mówił sobie po imieniu. Rawicz z Bolskim, Bartoszek ze mną, no i ja z kuzynem, Stefanem Kałuszynerem. Atmosferę "splendid isolation" podtrzymywali szefowie. Polak z Oltaszewskim , koledzy szkolni, zwracali się do siebie po imieniu, ale z trzecim wspólnikiem, Poznańskim, byli na oficjalnej stopie, podobnie jak z całym personelem redakcyjnym. Przepraszam - Polak "tykał" się jeszcze z Wackiem Drozdowskim, chodzili do tej samej klasy.
Nie kultywowano też w wydawnictwie tak bujnego dziś życia towarzyskiego. Koledzy nie składali sobie wizyt domowych nawet z racji specjalnych okazji, nie organizowało się zbiórek na prezenty imieninowe, najwyżej ten i ów wyskakiwali razem na rybkę do "brudnego Szmula" na Zawadzką (Próchnika), do baru "A'la fourchette" naprzeciwko redakcji lub do "Bachusa" na Narutowicza.
Z tym "Bachusem" wiąże się zabawna historia. W redakcji pracował pewien z a g o r z a ł y amator napojów wyskokowych. Zaangażowano kogoś nowego. Gdy ściskał on po kolei ręce kolegom, wielbiciel alkoholu niezawodnym węchem poczuł znajomy zapaszek.
- Kolega pijący? - spytał.
- W pewnym sensie...
- To może oblejemy taką okazję?
- Chętnie.
- A do kiedy kolega ma czas?
- Do czwartku, w czwartek mam się zgłosić do pracy.
Było to w poniedziałek. Nasz stary wyga z nowo zatrudnionym pracownikiem przesiedzieli w "Bachusie" bite trzy dni z krótkimi przerwami na sen. Opróżnili baterię butelek, zaś w czwartek rano "nowy", wprawdzie bez swego kompana, za to z kacem, przyszedł do redakcji. Miał wyjątkowo mocną głowę.
W redakcjach nie urządzano bankietów, przyjęć, oblewań. Może w zecerni rozbito kiedyś ćwiartkę po wypłacie - nie wiem, nie widziałem, chociaż spędzałem tam wiele godzin. Najczęściej przebywałem w zecerni rano przy łamaniu "Expressu". Chętnie przyglądałem się pracy metrampaży, pilnując jednocześnie swych interesów. Gdy na kolumnę wyznaczono za dużo materiału i metrampaż zastanawiał się co odstawić, delikatnie wskazywałem mu cudze kawałki. Świdrując wzrokiem odlane, ustawione w szpalty wiersze, z czasem doszedłem do takiej wprawy, że płynnie odczytywałem z nich tekst, a przecież literki w wierszach metalowych są odwrócone jak w lustrzanym odbiciu. Chcąc się wkupić w łaski drukarzy, ćwiczyłem przenoszeni szpalt. To sztuka nie lada - szpalty należy nie tylko mocno chwycić u góry i z dołu, ale i umiejętnie przez cały czas naciskać palcami, żeby wiersze przy przenoszeniu nie rozsypały się. Przeniesienie przełamanego tekstu z dostawionym tytułem - to już popis iście cyrkowy.
Specem od przenoszenia szpalt był u nas odbijacz Walicki, chudy jak tyka blondyn, wiecznie umorusany farbą drukarską. Szpalty odbijano za pomocą szczotki (stąd - odbitki szczotkowe), a paski papieru zwilżano na fragmencie ściany, pociągniętym farbą olejną. Dopiero przed samą wojną nowocześniejsza technika wkroczyła do zecerni "Republiki" i "Expressu", zainstalowano walec, przejeżdżający dzięki wysiłkowi rak po szpaltach i kolumnach.
Metrampaży mieliśmy cały zastęp. Przez szereg lat pierwsze skrzypce grał Józef Burman i on łamał "Republikę". Potem podpadł Ołtaszewskiemu, jego miejsce zajął Sylwester Lewandowski, a Burmana przesunięto do prowincjonalnych kolumn "Expressu". Łamali jeszcze: Smulski, Pogonowicz, Kopciński, Pałczyński, Adriańczyk...
Złamane kolumny za pokręceniem kolbą zjeżdżały na dół "windą", łączącą ręczną zecernię z kalandrem. Gdy związana sznurkiem kolumna wędrowała na dół, druga po skalandrowaniu wjeżdżała równocześnie na górę, gdzie ją rozbierano: czcionki tytułów wracały do swych przegródek w kasztach, wiersze ze szpalt - do kotła linotypu. Czasem zamiast oczekiwanej kolumny wyjeżdżał na górę złapany na podwórzu kot, a na dół spuszczano stare kamasze lub wiadro wody. Raz, nie pamiętam z jakiej okazji, zjechał windą Antoni Weiss. Tylko on, jak wykazały doraźnie dokonane pomiary antropometryczne, mógł się zmieścić w kiszkowatym tunelu windy.
Z matrycami do giserni na Piotrkowską 64 biegali gońcy. I na tym właściwie kończył się nasz udział w narodzinach "Expressu". Ostatnia faza cyklu produkcyjnego przebiegała poza naszym terenem i poza nami - rzadko odwiedzaliśmy maszynę rotacyjną. Tam nad przychodzącym na świat oseskiem czuwali maszyniści Sybilski, Meyer, Michalak. O szczęśliwych narodzinach my, ojcowie, dowiadywaliśmy się po upływie półtorej godziny. Na Piotrkowską wylewała się fala chłopców z paczkami świeżych gazet pod pachą.
- Express Wieczooo! Groźny pożar w Łodzi! Śmiertelny skok z czwartego pięęęę!
Chłopcy nie kupowali gazet wprost u wydawcy. Głównym odbiorcą, hurtownikiem, był Kozakiewicz wraz ze swym zięciem Szulmanem, mającym najokazalszą brodę świata. Za szkolnych czasów grałem z kolegami w "bibra" (gra polegała na wskazywaniu facetów z brodą, za co zdobywało się punkty) i tak zawsze kombinowałem, żeby trafić na Piotrkowską 64, gdzie łatwo było upolować Szulmana i zarobić na jego wypielęgnowanej, patriarchalnej brodzie.
Od Kozakiewicza gazety odbierali podhurtownicy i dopiero od nich - chłopcy. Kozakiewicz osobiście czuwał nad tym, żeby kioskarze nie wypożyczali gazet i nie zubożali jego kiesy. Praktykowano wówczas taki zwyczaj - po przeczytaniu gazety zwracano kioskarzowi, który miał dzięki temu dodatkowe źródło dochodu. Wydawnictwa broniły się jak mogły. Warszawski "Nasz Przegląd" do samej wojny cały nakład wypuszczał z żelaznymi kółeczkami, spinającymi marginesy wszystkich stron. Nie było mowy o zajrzeniu do środka bez uszkodzenia takiej plomby.
Ale, ale... Jaki los spotkał Antoniego Weissa po owej pamiętnej historii? Za karę został odkomenderowany na stałe do nocnej pracy przy łamaniu "Republiki". Do redakcji przychodził wieczorem, do czwartej rano adiustował materiał i robił tytuły na dwie kolumny depeszowe. Szło mu to składnie, czasu miał sporo i nie musiał już meldować Polakowi swego przybycia. Pewnego razu o północy, poza gońcem nikogo w redakcji nie było, Antka odwiedził Bolesław Rawicz w towarzystwie swego kompana, adiutanta dowódcy 28. Pułku Strzelców Kaniowskich. Kapitan, stanąwszy przed Antkiem w rozkroku, zakomenderował:
- Szeregowiec Weiss - wystąp!
Stropiony Antek nie wiedział, co z sobą począć, a tu nowa komenda poderwała go na nogi:
- Baaaczność, bo dam nakaz mobilizacyjny!
- Pa... panie kapitanie... ja muszę zaadiustować depesze do gazety... Spóźnię numer.
- Nic mnie to nie obchodzi. W wojsku byliście? (dowcipniś na pewno wiedział, że nie).
- Nnnie...
- Przydzielam was doraźnie do kawalerii. Weźcie krzesło, to wasz koń.
Zejdziecie na dół, wsiądziecie na swego konia i trzy razy objedziecie na nim narożnik Piotrkowskiej i Narutowicza!
- Pa... panie...
- Rozkaz. Wykonać!
Dopiero wstawiennictwo Bolka zmiękczyło nieco sadystycznego kapitana - przystał, żeby zamiast narożnika Weiss na swym rumaku okrążył redakcyjne biurko. Próba wypadła widać nieźle, bo pan kapitan poklepał spoconego Weissa i powiedział, że jak się solidnie przyłoży, to będzie jeszcze z niego dobry kawalerzysta.
Tak to nasz Antek Weiss jeszcze raz gorzko odpokutował decyzję komisji poborowej, która rzeczywiście może zbyt pochopnie zwolniła go z obowiązku służby wojskowej.

Figle w druku i inne
 
Errare humanum est - a skoro odnosi się to do całego gatunku ludzkiego, rzecz prosta, nie może pomijać i zecerów, którzy również mają prawo do błędów, zwłaszcza przy składaniu tekstów czy tytułów. Dobrze, jeśli błąd wyłapie czujne oko korektora, gorzej gdy błąd przedostanie się do gazety. Przekręcone słowo, przestawiony szyk wyrazów, czasem niewłaściwa litera mogą zmienić całkowicie sens tego, co zostało napisane, i spowodować niesamowite komplikacje. Było już i tak, że głupi przecinek zaważył na życiu ludzkim.
Z tym przecinkiem to stara historia, jeszcze z czasów miłościwie panującego cara Wszechrosji. Skazany na śmierć przestępca kryminalny odwołał się do łaski imperatora. Ten postanowił nie skorzystać z przysługującego mu przywileju. Napisał więc odręcznie: "Rozstrzelać, nie należy ułaskawić". Nie wiadomo czy to Jewo Wieliczestwo popełnił pomyłkę, czy też ten, kto przepisał treść owego dokumentu, dość, że przecinek znalazł się nie po słowie "rozstrzelać" lecz "należy". Naczelnik więzienia otrzymał pismo urzędowe w następującym brzmieniu: "Rozstrzelać nie należy, ułaskawić" - i egzekucji nie wykonano. Pomyłka wyszła na jaw, ponieważ jednak ze wszystkich śmiertelników tylko car batiuszka był nieomylny - przestępca uszedł z życiem.
W Republice i w "Expressie" jak w innych przedwojennych redakcjach korekta pracowała w minimalnym składzie: jeden pracownik na noc i jeden na dzień. To nie to, co dziś - jedna osoba czyta maszynopis, druga studiuje litera za literą złożony materiał, a potem jeszcze superkorekta. Szpalty i odbitki kolumn czytali również dziennikarze, dorabiając sobie w ten sposób. Przez jakiś czas korektą zajmował się u nas doskonały karykaturzysta, Wacław Drozdowski. Parali się nią współpracownicy działu sportowego - Ludwik Abkin i Henryk Goldberg. Ja także od czasu do czasu podciągałem budżet przy korektorskim biurku.
Robiło się tę korektę, przyznać trzeba, dość oryginalnie. Mieliśmy zecerów słabszych i takich, co to z reguły składali na czysto, bez jednego błędu. Mój Boże, jacy to byli mistrze! Bracia Ignacy i Józef Milichowie, Dębowski, dziadek Jan Musiał albo Franciszek Lisowski. Ten jeszcze po wojnie w drukarni przy ulicy Żwirki wprawiał wszystkich w podziw nie mając prawie nigdy przeskładów. Szpalty tych słabszych czytaliśmy powierzchownie, pewniaków - wcale. Brało się odbitkę do ręki i nie tracąc czasu kładło swój podpis. Efekty takiej "pracy" bywały nieraz zaskakujące.
Jego Królewska Mość Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii (i Irlandii) i Terytoriów Brytyjskich poza morzami, Cesarz Indii, Jerzy V, udał się na objazd dominiów. Witano go wszędzie z należytą pompą, depesze przynosiły dokładne opisy galówek. "Cały naród wyległ na spotkanie swego monarchy" - brzmiał fragment powitania władcy w jednej z miejscowości.
Zecer "Republiki", poczciwości człek, z polityką nie mający nic wspólnego, w pośpiechu zamiast "monarchy" złożył "mordercy", a nasz kolega - jak zwykł to zawsze czynić - podpisał szpaltę na oko. Nazajutrz zdumieni czytelnicy dowiedzieli się z gazety, jak to "cały naród wyległ na spotkanie swego mordercy". Wybuchł skandal. Nastąpiło oficjalne demarche ambasady brytyjskiej u naszych czynników rządowych, kolega o mało nie wyleciał z pracy. Dano sprostowanie na pierwszą stronę, naczelny pojechał do Warszawy, osobiście przeprosił wyższego urzędnika ambasady i sprawę jakoś załagodzono. Nie chciałem się wyłamywać z ogólnie przyjętych zasad. Podobnie jak moi starsi koledzy podpisywałem szpalty i kolumny od ręki. Redaktor depeszowy dał tytuł na czołówkę "Królowa holenderska pojechała do Belgii". A mnie się spieszyło. W cukierni Gomulińskiego na rogu Piotrkowskiej i Przejazd (Tuwima) czekało urocze dziewczę o zielonych oczach. Nie zerknąwszy nawet na tytuł (czcionka jak byk), w drodze do drzwi podpisałem kolumnę do druku. Traf chciał, że właśnie wówczas zecer tytularz skorzystał z przysługującego mu prawa do popełniania błędu. Zamiast królowa złożył w wierszowniku "krowa". Tak więc "krowa holenderska pojechała do Belgii", a ja...no cóż, przeszło już pół wieku - niech Pan Bóg wybaczy memu redaktorowi - czego to ja się wówczas nasłuchałem. Konsekwencje byłyby poważniejsze, na szczęście pomyłkę dostrzegł ktoś z obsługi mającej już za chwilę ruszyć maszyny rotacyjnej. Pierwsza stronę przekalandrowano i do Belgii udała się właściwa pasażerka.
Z okazji jakiegoś święta urządzono w Łodzi defiladę. Jak zwykle przyjmował ją wojewoda (Jaszczołt? Hauke-Nowak?) z balkonu pałacu Poznańskich przy rogu Ogrodowej i Zachodniej, gdzie województwo miało swoje agendy. Zdanie brzmiało: "Pan wojewoda stał z odkrytą głową na balkonie i przyjmował defiladę". W słowie "stał" złośliwy chochlik drukarski zmienił literkę "t" na "r". I tak poszło do druku. Ludziska nie mogli się tylko nadziwić, dlaczego pan wojewoda robił to z odkrytą... głową. Identyczna pomyłka wydarzyła się wcześniej w prasie krakowskiej, spopularyzował ją Boy-Żeleński w swych wspomnieniach.
Umarł dostojnik kościelny. Redaktor naczelny "Kuriera Łódzkiego", Czesław Gumkowski, napisał o nim wspomnienie pośmiertne. Znalazło się tam m.in. zdanie, że zmarły pochodził z rodziny robotniczej. Korekty swych artykułów redaktor Gumkowski dokonywał zawsze osobiście. I tym razem kazał przynieść sobie szpaltę do kawiarni "Tivoli", gdzie w godzinach pracy tradycyjnie zbierała się brać dziennikarska i gdzie redaktor miał swój stolik. Czytając jeszcze raz artykuł, doszedł on do wniosku, że zwrot "zmarły" brzmi za skromnie w odniesieniu do osoby nieboszczyka. Dopisał więc wstawkę na marginesie: "Zmarły - ku ubolewaniu całego świata katolickiego - pochodził z rodziny robotniczej". Licho i tym razem nie spało. Zecer poprawkę wprowadził, tylko że wstawkę umieścił nie po słowie "zmarły" lecz po "pochodził". I w druku ukazało się: "Zmarły pochodził, ku ubolewaniu całego świata katolickiego, z rodziny robotniczej".
Po takich wpadkach następowały sprostowania. A ze sprostowaniami bywa rozmaicie. Bo tak się dziwnie jakoś s k ł a d a, że błędy najczęściej wyskakują w tekstach szczególnie ważnych, więc i w sprostowaniach. Pamiętam, jak kiedyś jedną i tę samą wiadomość prostowano w "Republice" cztery razy, każdorazowo wkradał się inny błąd, wreszcie naczelny się zdenerwował, sam zrobił korektę i... puścił dwa błędy.
Omyłki w druku czytelnicy przyjmowali z wyrozumiałością i co tu ukrywać - z rozbawieniem i satysfakcją, gdy były szczególnie fikuśne i zaskakujące. Dostarczały dodatkowych emocji przy lekturze.
Poza tymi niezamierzonymi zastrzykami wesołości karmiliśmy czytelników specjalnie spreparowanymi "kawałkami", mającymi urozmaicić gazetę. Ukazywały się one przeważnie pierwszego kwietnia, w dniu uświęconym pokutującą do dziś tradycją nabierania bliźnich. Ale śmiech pusty mnie ogarnia, gdy czytam te dzisiejsze primaaprilisowe "michałki". Gdzie im do tych naszych przedwojennych! Pomijam mało wybredne "wiadomości", że król Afganistanu przyjechał do Łodzi i w hotelu "Polonia" zakochał się w pokojówce, do stóp której rzucił swe królestwo z kilkusetpokojowym pałacem, że na Bałutach przyszło na świat ciele o dwóch głowach i sześciu nogach, a na Chojnach wystrzeliło źródło ropy naftowej. Stać nas było również na kawały subtelne, inteligentne, jak to wykażą przykłady poniżej. W pierwszokwietniowym numerze "Republiki" w dziale drobnych ogłoszeń ukazał się anons "Kupuję koty młode i stare, szare i bure, płacę najwyższe ceny po 2-4 złote sztuka. Wiadomość ulica POW nr 6, m...". Ledwo maszyna rotacyjna wyrzuciła ostatnie egzemplarze gazety, pod wskazany adres pospieszyli pierwsi dostawcy. Najpierw przynoszono koty pojedyncze, w ręku, potem po kilka w koszykach, przywożono je furmankami ze wszystkich dzielnic Łodzi i okolic. Lokatorzy podanego w ogłoszeniu mieszkania z początku nie orientowali się w groźnej sytuacji i ze śmiechem wyjaśniali, że to jakaś pomyłka, nikt tu kotów nie kupuje, ale gdy na schodach, podwórzu i na ulicy uformowała się kolejka z miauczącym towarem - zabarykadowali drzwi i wezwali na pomoc policję. Tymczasem zawiedzeni dostawcy, nie mogąc się doczekać ubicia transakcji, porzucili biedne stworzenia, które rozbiegły się we wszystkich kierunkach, napełniając cichą zazwyczaj ulicę przeraźliwym kocim koncertem.
Kawał jak kawał, dowcip polegał na tym, że autor ogłoszenia podał domowy adres naszego kolegi redakcyjnego, Antoniego Weissa. Dziwna rzecz. W redakcjach naszego wydawnictwa pracowało ponad trzydzieści osób, ale figle płatano z reguły Weissowi. Wszyscy go lubiliśmy, każdy jednak najchętniej nad nim się znęcał. Po roku od tej historii z kotami do gazety poszło ogłoszenie, że w mieszkaniu na tejże ulicy POW pod szóstym kupuje się papierowe ruble carskie. Tym razem skutki dowcipu odczuła tylko rodzina Weissa. Antek przezornie już 30 marca poprosił o kilka dni urlopu. Był on specjalnie uprzywilejowany: nabierano go nie tylko pierwszego kwietnia, przez cały rok płatano mu psikusy. Z biegiem czasu uodpornił się i coraz częściej przechodził do kontrofensywy. Podejrzewając o autorstwo owych ogłoszeń kocio-rublowych Ludwika Abikna, postanowił wziąć na nim odwet. Abkin wyszedł z odbitkami szpalt do zecerni. Antek, chichocząc z zadowolenia, wlał mu gumę arabską do herbaty. Tamten dostrzegł to przez okienko i wróciwszy do pokoju wylał herbatę, gdy z kolei Weiss się oddalił. W kilka chwil potem Abkin, trzymając się za brzuch, powiedział Weissowi, że chyba się czymś zatruł, bo ma straszne skurcze. Przerażony Antek kazał mu natychmiast wracać do domu, usiadł za niego do korekty i zastępował go bezpłatnie przez cały tydzień.
Najbardziej sprzyjała wszelkim tego rodzaju pomysłom nocna praca w redakcji. Szefów nie było, czasem tylko któryś wpadał na moment rzucić okiem na złamaną pierwszą stronę. Czas przy robieniu tytułów i korekcie przeraźliwie się dłużył, więc skracano go sobie jak kto potrafił. Właśnie etatowa korektorka czyta szpalty drobnych ogłoszeń. Redaktor depeszowy z nudów, a może z innych powodów, zagląda jej przez ramię. Widać nic ciekawego nie dojrzał, bo wzrok kieruje na szpaltę, uwagę jego przykuwa anons: "Zgubiono teczkę z inicjałami H. G. Uczciwy znalazca zechce..."
- To ogłoszenie Heńka! - wola depeszowiec. I niewiele myśląc puszcza do numeru pod tamtym ogłoszeniem inne: "Znaleziono teczkę z inicjałami H. G. Do odebrania..." Tu adres przybytku płatnej miłości na ulicy Traugutta. Nazajutrz rano uradowany kolega H. G. przeczytawszy o znalezieniu zguby pobiegł na Traugutta, skąd wrócił oczywiście bez teczki, za to z solidnym sińcem pod okiem. Członkowie ówczesnego Syndykatu Dziennikarzy korzystali z bezpłatnego biletu kolejowego na wszystkie trasy w kraju. Bilet zamawiano w sekretariacie, a jeśli wypożyczający nie zwrócił go na czas, zobowiązany był wypłacić równowartość przejazdu pierwszą klasą temu, kto po nim miał skorzystać z tego przywileju. Henryk Passierman, oględnie mówiąc, był bardzo oszczędny. Idąc do kawiarni wkładał do kieszonki kamizelki "zapasowe" dwa złote, na wypadek gdyby przyszło mu samemu zapłacić za pół czarnej. Łatwo więc można wyobrazić sobie co się działo w jego duszy, gdy żona, która po powrocie z Warszawy miała bezpłatny bilet zawieźć wprost na dworzec Kaliski i oddać redaktorowi Gustawowi Wassercugowi z "Głosu Porannego", nie uczyniła tego. Jadący aż do Wilna redaktor co chwila dzwonił zdenerwowany z dworca, zapowiadając Passiermanowi, że zaraz kupi na jego koszt pierwszą klasę. Henryk szalał. Do odjazdu pociągu brakowało już niewiele. I wówczas coś mi odbiło. Wykręciłem numer telefonu i zasłaniając ręką słuchawkę powiedziałem miotającemu się Passiermanowi:
- Mam znajomości na dworcu. Zawiadowca to mój człowiek. Pomóc panu?
- Ach, będę panu niezmiernie zobowiązany. Niech pan to tylko załatwi, a o kawałki na pierwszą stronę może pan być spokojny!
- Halo! - zawołałem do słuchawki. - Tutaj "Republika". Pan zawiadowca? Moje uszanowanie, mówi Ochocki. Mam do pana prośbę w imieniu redaktora Passiermana. Czy byłby pan uprzejmy przetrzymać trochę pociąg do Wilna? Co?... Na jakieś dwadzieścia minut, pół godziny. Tak, bardzo ważna... Można powiedzieć polityczna... Dziękuję, serdecznie panu dziękuję. Zawsze pan może na mnie liczyć.
- Przetrzyma? - ucieszył się Passierman. - Widzi pan? Wszyscy mnie znają.
Po kilku minutach wpadła do redakcji żona Henryka z biletem w ręku. Pociąg warszawski miał spóźnienie, przybiegła wprost z Dworca Fabrycznego. Passierman z ciężkim sercem dał gońcowi na taksówkę, kazał mu jechać na Łódź Kaliską, odszukać "takiego grubego pana, to redaktor Wassercug" i wręczyć mu bilet. Goniec wrócił dość szybko i oznajmił, że na dworcu żadnego grubego pana nie było, a pociąg wileński został odprawiony według rozkładu jazdy prawie godzinę temu.
Wściekły, zawiedziony Passierman dopadł do telefonu, wykręcił numer zawiadowcy stacji i zanim zdążyłem coś powiedzieć, obciapał go na perłowo za strojenie sobie żartów z prasy. Nie czekając na koniec rozmowy rzuciłem się w kierunku wyjścia. W sama porę - ciśnięte przez Passiermana nożyce trafiły w zamykane przeze mnie drzwi.
Ten incydent nie odstraszył mnie od dalszych psot. Niebawem popisałem się nowym wyczynem. Sekretarz "Republiki", Adam Górski, pełnił dodatkowo funkcję łódzkiego korespondenta wychodzącej w Warszawie "Gazety Polskiej". Na bieżąco przekazywał do stolicy ciekawsze wiadomości trafiające na jego biurko. Pierwszego kwietnia zadzwoniłem pod jego numer telefonu i naśladując brzmiący z wileńska głos komisarza Cieślaka poprosiłem:
- Panie redaktorze, nie dawajcie do gazety tej historii z "Grand Hotelu"...
- A co się tam stało? - nastawił uszu zaintrygowany sekretarz.
- Nic specjalnego, redaktorze. Jakiś Murzyn zastrzelił przemysłowca, jego żonę a swoją kochankę, potem popełnił samobójstwo. Bardzo proszę: nie publikujcie tego...
Nie zdążyłem położyć słuchawki na widełki, gdy na korytarzu rozległ się tupot jakby przebiegało stado słoni. Górski jak bomba wpadł do pokoju reporterów.
- Co na mieście? - spytał, dysząc ciężko.
- Nic specjalnego, dwa pożarki od sadzy i pokąsanie przez psa - zaraportował Grynfeld.
- Nic specjalnego? Cholera by was wzięła! Siedem trupów w "Grandzie"! A wy - nic specjalnego! Jazda na miasto!
Grynfeld i Glück wyskoczyli jakby ich wystrzelono z kuszy. Górski zamówił Warszawę, by nadać tę sensację do "Gazety". Dostał już połączenie, tamci jeszcze nie wrócili.
- Widzi pan, z kim ja muszę pracować? - biadolił Górski ze słuchawką przy uchu i co chwila zapewniał stenotypistkę z tamtej strony, że lada moment przekaże rewelacyjną wiadomość. - Już ja im pokażę, tak obetnę wierszówkę, że im starczy na sól do chleba.
Wreszcie obaj przybiegli zziajani.
- Dajcie nazwiska trupów! - zawołał Górski zakrywając słuchawkę ręką. - Mam Warszawę na linii. Chwileczkę, już dyktuję...
- Kiedy w "Grand Hotelu" nie było żadnej strzelaniny.
- Jak to nie było? Sam rozmawiałem z Cieślakiem.
- Może komisarz pomylił hotele?... wtrąciłem z cicha pęk.
- Racja. Lećcie do "Savoyu" i do "Polonii". Jeden tu, drugi tam. Szybko!
Dopiero koło północy zrozumiał, że ktoś go bezczelnie nabrał. A ja przyznałem się do winy... w dwanaście lat później. Górski, który ze względów konspiracyjnych zmienił w czasie okupacji nazwisko na Konstanty Bogusławski, po wyzwoleniu został naczelnym nowego "Expressu" i moim szefem. W przypływie dobrego humoru powiedziałem mu któregoś dnia:
- Wie pan, zrobiłem panu kawał...
- Mnie? Kiedy? - nastroszył się.
- Przed wojną. Pamięta pan, jak komisarz Cieślak dzwonił z tą sensacją o strzelaninie w "Grandzie"? To ja byłem tym Cieślakiem.
Popatrzył na mnie, zazgrzytał zębami.
- Pańskie szczęście, że się wtedy nie domyśliłem, panie Kiepura. Obdarłbym pana ze skóry.
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia