Andrzej Królikowski
Twórca o sobie
ID-002220.doc
 
1983-MM-DD
„Melodia, rytm i piosenka”
 
-Dlaczego nadajecie chałę? – rzuciłem niezbyt elegancko sformułowane pytanie do słuchawki telefonu, który łączył mnie z nieznanym mi wówczas redaktorem Polskiego Radia w Łodzi. Miałem dwadzieścia pięć lat, nie uzewnętrznione zamiłowanie do muzyki lekkiej, i już bogatą „karierę zawodową”: sportowca, działacza sportowego, technika w różnych fabrykach, nauczyciela, wychowawcy itp. – a to wszystko nie nauczyło mnie parlamentaryzmu w konwersacji. Po drugiej stronie chwila ciszy i odpowiedź podyktowana zaskoczeniem: „…no, a czy nie sądzi pan, że i chała – jak pan to określił – też czasem jest potrzebna?”
Dziś wiem, że niektórym ludziom przypada ona do gustu. Wtedy zaperzyłem się: „Jeśli anonsujecie audycję pod tytułem „Melodia, rytm i piosenka”, to oczekuję po niej ciekawych treści i dobrej muzyki”. Mój rozmówca wykazał anielską cierpliwość połączoną z lekkim rozbawieniem.
- Czy ma pan coś do zaproponowania? – Po mojej twierdzącej odpowiedzi, wynikającej chyba z braku wyobraźni, umówiliśmy się na rozmowę w Rozgłośni.
Na ulicę Narutowicza pojechałem, uginając się pod ciężarem prawie trzydziestokilogramowego magnetofonu, który w pojemności walizki mieścił prekursorską na owe czasy maszynerię, i efekt moich wyobrażeń o radiowych muzycznych audycjach. Postanowiłem bowiem wesprzeć moją teorię o roli muzyki w radiu (o czym, jako żywo, niewielkie miałem pojęcie) argumentem w postaci wyprodukowanej przeze mnie „domowej audycji”. Przyjęto mnie z życzliwą rezerwą, i w takim samym nastroju redaktorzy redakcji muzycznej wysłuchali trzeszczących nieco pieśni Ludmiły Jakubczak, Louisa Armstronga i kogoś jeszcze, które komentowałem stremowanym głosem, serwując informacje zaczerpnięte z różnej prasy i bardzo różnych fal eteru. Nie zapomnę nigdy, z jaką uwagą śledziłem oblicza: Zygmunta Gzelli – mojego telefonicznego rozmówcy, a w Łódzkiej Rozgłośni szefa redakcji muzycznej; Bolesława Busiakiewicza – autora słynnych „Zagadek muzycznych”, człowieka z pierwszego pokolenia polskich radiowców; Edwarda Dulskiego – ex-tenora, później szefującego redakcji; Ilony Grzesiak – dzisiejszej kierowniczki redakcji, autorki owej spostponowanej przeze mnie „Melodii”. Po wysłuchaniu popełnionego przeze mnie „dzieła”, w którym szkoła radia Luksemburg szła o lepsze z „Rewią piosenek” Lucjana Kydryńskiego, odbyła się krótka narada zespołu redakcyjnego, po czym oznajmiono, że moja propozycja zostanie przedstawiona redaktorowi naczelnemu Rozgłośni, i że – być może – zostanie zaoferowana mi współpraca. Mam czekać…
Bardzo niecierpliwie czekałem. Stoicki spokój Zygmunta Gzelli sprawił, że liczne moje telefony przyjmował ze zrozumieniem, i równie chyba cierpliwie przekonywał zwierzchników o celowości nawiązania współpracy z „człowiekiem z ulicy”, który do tego nie jest profesjonalistą muzycznym. Wreszcie zakomunikował mi o umieszczeniu pierwszej audycji w „ramówce” radiowej i konieczności jej zrealizowania – już na prawdziwej, profesjonalnej aparaturze w Rozgłośni. To był wrzesień 1960 roku.
Bodajże 15 o godzinie 11.40 na fali średniej w paśmie 202,2 m rozbrzmiał sygnał audycji, oparty o pierwsze takty melodii Irvinga Berlina „Aleksander’s Ragtime Band”. Wkrótce zmieniłem sygnał, wplatając go w „Down By The Riverside”, i tę jego ostatnią wersję nagrał „dyskotekowo” znany dziś kompozytor przebojów, a wtedy pracownik redakcji muzycznej, Włodzimierz Korcz. Audycja „chodziła” na antenie bez mała14 lat, osiągając blisko dziewięćset wydań.
Pierwsze i następne audycje miały po 15 minut, honorarium za nie wynosiło 120 złotych polskich, co przy dwóch audycjach miesięcznie nie stanowiło podstawy mojego utrzymania. Nie to było ważne. Nareszcie mogłem dawać wyraz moim gustom muzycznym, za co poprzednio nieraz „skracano” mi pobyty w różnych sanatoriach (dysponujących radiowęzłem), w których ratowałem zdrowie nadwątlone uprawianiem wyczynowego sportu.
Po dwóch miesiącach „Melodia, rytm i piosenka” została nobilitowana przeniesieniem do wieczornego pasma nadawania i cotygodniową emisją. A i honorarium „spoważniało” do kwoty 150 złotych, co przy czterech wydaniach w miesiącu pozwoliło mi na rzucenie jednej z dwu uprawianych aktualnie profesji: instruktora KO w jednym z łódzkich domów kultury i… dyrektora administracyjnego jednej ze średnich szkół technicznych. Żyłem już wówczas tylko radiem, chociaż aby uzyskać tam upragniony etat musiałem praktykować… trzy lata.
I praktykowałem. Co tydzień starannie przygotowywałem m o j ą audycję, penetrując zasoby radiowego archiwum muzycznego i wypożyczając płyty najpierw od przygodnych, potem od stałych dostawców (rekrutujących się głównie z wiernych słuchaczy MRiP). Prowadziłem jednocześnie stały nasłuch rozgłośni z całego świata, połączony z „podkradaniem z anteny” przebojów, które nagrywałem na domową ”Melodię” (był taki popularny, a bardzo solidny polski magnetofon). Wertowałem różnego rodzaju prasę i okładki płyt. W tajemnice radiowego warsztatu wprowadzała mnie Ilona Grzesiak, reżyserująca pierwsze wydania audycji oraz liczne grono kolegów techników. M.in. Stanisław Kapiec, chętnie uczestniczył w wieczornych nagraniach różnych zespołów muzycznych, które na użytek audycji zacząłem zapraszać do Radia. Nierzadko razem wracaliśmy potem do naszej dzielnicy, w okolice Ronda Titowa. Czasami niezbyt prostą drogą, ale zawsze tematem rozmów było „ustawienie mikrofonów i sprawy pogłosu w studio”. „Ziutek”, czyli Józef Kowalewski, dokonywał cudów przy zgrywaniu różnych fragmentów muzycznych i mimo, że potrafił płynnie połączyć na taśmie najbardziej nawet różne utwory – rzadko był z siebie zadowolony. Irena Banaszczyk, Krystyna Błaszczyk, weteran radiowy Jasiu Kowalczyk, później Hania „Bubu” – wszyscy oni przyczyniali się do tego, że wszystko, czego by autor nie wymyślił, dało się zrobić. Kiedy w latach siedemdziesiątych zaczęliśmy nadawać stereofonicznie, m.in. także „Melodię” – nagrane na reporterskim magnetofonie wywiady z Czesławem Niemenem czy Ewą Demarczyk – na antenę szły też stereofonicznie.
Bez wydziału transmisji – Staszka Subczyńskiego, Henryków Kapczyńskiego i Molendy oraz Felka Chałady; bez kierowców Staszaka Śliwińskiego, Alka Mocały i Józefa Gruchały, nie spenetrowałbym ówczesnego województwa łódzkiego, nie miałbym nagrań z koncertów Marino Martiniego czy Georgie Fame’a. Tego ostatniego utrwaliliśmy na taśmie „cichcem” podczas prowadzonego przeze mnie w Filharmonii koncertu. Jego menager do końca nie mógł się zorientować, dokąd biegną kable od mikrofonu. A one sobie po prostu „biegły” do magnetofonów, przez konsoletę, przy której siedział reżyser muzyczny Krzysztof Wodziński – dziś realizator dźwięku w Filmie Polskim. I tak ulatywały w eter kolejne wydania MRiP. Spotykały się raz z aprobatą słuchaczy, a raz ze stanowczym sprzeciwem. Po wyrażeniu przeze mnie opinii o mojej własnej piosence, której tekst napisałem razem z Markiem Wawrzkiewiczem do radiowego kabaretu „Bąbelek” – a który to tekst został przez głośny podówczas zespół „Trubadurów” nieco przeinaczony – dowiedziałem się z listu „życzliwego”, że jestem „wrzodzianką na ciele polskiej piosenki”. Ha! Pojechałem z magnetofonem szukać korespondenta dla bliższego rozszyfrowania tego barwnego bądź co bądź, określenia, ale nadawca ukrył się za fikcyjnym adresem. A piosenka „Przedjesień” – mimo mojej dezaprobaty – stała się kolejnym przebojem „Trubadurów”.
A’ propos – sympatyczny ten zespół, z którego wywodzą się takie gwiazdy, jak Krzysztof Krawczyk czy Ryszard Poznakowski – debiutował właśnie w Łodzi, właśnie w „Melodii”. Do końca istnienia audycji specjalnie dla niej nagrywał, a kiedy Dom Kultury „Energetyk” spontanicznie powołał do życia fan-klub „Melodii, rytmu i piosenki” – „Trubadurzy” pierwsi występowali – jak to się mówi – „społecznie”.
Nieszczęście sprowadziłem na Rozgłośnię chyba tylko dwa razy. Najpierw zapałałem żądzą przybliżenia polskiemu słuchaczowi treści „Speedy Gonzalesa” – słynnego przeboju Pat Boona. Przełożyłem nieskomplikowany tekst pioseneczki na język polski i po „własnoustnym” nałożeniu go na pienia Boona (niech mi to wszyscy wybaczą) ogłosiłem, że kto do nas napisze, otrzyma tekst. Całoroczny fundusz na znaczki pocztowe został wyczerpany w tydzień, a ówczesna sekretarka redakcji muzycznej Jadzia Gronowska, przez długi czas miała dosyć „Szybkiego Gonzalesa” i maszyny do pisania.
Ponownie naraziłem się, tym razem już naczelnemu redaktorowi Janowi Pakule, kiedy to dość niebacznie ogłosiłem – dla podtrzymania więzi radia z „fan-ludem” – chęć ujawnienia ”kuchni” audycji. Przez Rozgłośnię przewinęły się setki młodych ludzi big-beatowej proweniencji, która wyrażała się nie tylko łaknieniem muzyki Beatlesów lub Niemena, ale także dość obfitym – zgodnie z modą lat sześćdziesiątych – uwłosieniem. Mój naczelny zawsze strzygł się raczej na krótko!
Płynęły lata. Moje nie w pełni zaspokojone pasje sportowe doprowadzały czasami do „pasji szewskiej” spokojnego z natury intendenta gmachu, Stefana Kubsa, gdy na sufitach redakcyjnych pokojów odkrywał ślady po palcach, znaczących wyniki „podskoku wzwyż”, który uprawialiśmy razem z Włodkiem Korczem. Natomiast pasje zawodowe przeprowadziły mnie przez kilka redakcji (muzyczną, literacką) do Wydziału Przygotowań i Wykonania Programu, czyli Emisji. Jeszcze kilka lat po moim odejściu z Radia poniewierały się po szafach Ireny Markowskiej pozostałości mojego sprzętu sportowego, świadectwa „wyczynowo-dziennikarskiego” uprawiania kosza i siatki. Ale to inna historia.
Wędrując po redakcjach Rozgłośni zżywałem się z coraz to nowymi ciekawymi ludźmi, a było ich wówczas w łódzkim radiu sporo. Twórca sławnych „Parasolek”, Janusz Słowikowski, który powlekał wszystko, co się dało, detonującym po dotknięciu płynem, i który pisał specjalnie dla „Melodii” donosy „Jana Anonima”. W rolę „Jana” wcielał się Ryszard Dembiński, tak kończąc np. polemikę z moim poglądem na „mocne uderzenie”:
 
O rany! Znów dzięcioły
w głowie… I dzwon w globusie dzwoni…
To ta rozrywka…
Kończę. Czołem.
Nadaj pan ciszę –
 
Jan Anonim.
 
Działalność zacnego „Anonima” przerwał tragiczny rejs jachtem po Śniardwach… Odszedł też na zawsze inny człowiek o złotym sercu – Edward Ciuksza. W początkach mojej radiowej pracy pełniłem funkcję redaktora Jego orkiestry mandolinistów. Obowiązki polegały na prowadzeniu dokumentacji nagrań orkiestry, planowaniu koncertów itp. W szafie z aktami stało zawsze kilkanaście segregatorów wypełnionych dokumentami, a wśród nich dwa lub trzy kryjące we wnętrzu… znakomite nalewki, spreparowane według przepisów przywiezionych przez p. Edwarda z jego rodzinnego Wilna. Dziś mogę przyznać – nie mniejszym sentymentem od nagrań orkiestry darzyłem zawartość szafy… Ale były i nagrania, które stały się ozdobą „Melodii”, audycji preferującej jakże inny rodzaj muzyki. Jest taka piosenka Davenporta pt. „Fever”. Do nagrania Elvisa Presleya Ciuksza dopisał partię mandolin, rzecz nagraliśmy i pewnego 1 kwietnia zaanonsowałem… przyjazd Presleya do Łodzi dla dokonania nagrań z Orkiestrą Mandolinistów ŁRPR.
I co? I znów było pod Rozgłośnią kilkadziesiąt osób. Czy „gwiazda” miała taką siłę przyciągania – czy radio taką magię?...
Chyba to drugie. Kiedy po serii „koncertów nocnych” (ówczesna nowość Polskiego Radia) urządziliśmy razem z Markiem Wawrzkiewiczem i debiutującym wówczas w radiowej profesji Włodkiem Łuszczykiewiczem (dzisiaj można o nim powiedzieć: „zęby na tym zjadł”) zlot wielbicieli naszej trójki, pozjeżdżali się ludzie z całej Polski. Impreza owa, nie dla wszystkich oficjalna (w końcu nie szefowie ten koncert prokurowali), odbyła się przy dobrze zastawionym stole w „salonach recepcyjnych” redakcji literackiej, która wynajmowała wówczas niekrępującą willę w sąsiedztwie parku 3 Maja. Bodajże wtedy polubiłem piosenkę Młynarskiego „Tupot białych mew”.
Innego rodzaju pieśniom hołdował Tadeusz Szewera – pełniący na przełomie lat sześćdziesiątych i następnej dekady funkcję zastępcy redaktora naczelnego ds. artystycznych. Nie znaczy to, aby w przystępie dobrego humoru nie „wyciągał” on np. specyficznych dla biesiadnego nastroju pieśni żeglarskich, wprowadzonych do radiowego repertuaru przez Krysię Tamulewicz i jej gorszą połowę Kubę-żeglarza. Ale Tadeusz całe swoje dorosłe życie poświęcił pieśniom Polski Walczącej. Któż nie zna wspaniałej antologii Niech wiatr ją poniesie. Te właśnie pieśni, czasami nagrywane specjalnie dla mnie, czasami pochodzące z innych audycji Tadzia – wędrowały w eter do młodych słuchaczy „Melodii”. Żyła więc młodzież nie tylko „mocnym uderzeniem”.
Mam przed sobą jeden z zachowanych konspektów audycji. Oto, co tego dnia (3 grudnia 1970) proponowałem: grupa „The Rattles”, Ewa Demarczyk i o jej recitalach Jerzy Katarasiński, „Dziwne rzeczy” (łódzki zespół) z jego leaderem Kazimierzem Kowalskim – dziś Teatr Wielki, „Whole lotta love” w wykonaniu C.C.S., Janusz Laskowski (bardzo przeze mnie krytykowany), zespół Fleetwood Mac itd.
Przeglądając inne teksty audycji znajduję pozycje przygotowane przez Jerzego Wilmańskiego, Mariana Jeżewskiego, Zbyszka Wojciechowskiego, Marię Hoffmann – ba, nawet Arnold Borowik, specjalista od „Filmowej palety” (i nie tylko), zasilił kilkakrotnie „Melodię” spreparowanymi prze siebie wstawkami. I dlatego wydaje mi się, że audycja ciągle „żyła”, zmieniała swoją formę, w treści preferując nieodmiennie (tak mi się wydaje z perspektywy czasu) nie tyle muzykę lekką, co dobrą. I jeśli w tym przekonaniu pozostaję, to także dlatego, iż w badaniach kilkakrotnie przeprowadzonych przez Ośrodek Badania Opinii Publicznej Radia i TV na temat popularności audycji Łódzkiej Rozgłośni – „Melodia” niezmiennie okupowała pierwsze miejsce. Takie było zdanie słuchaczy – jakże więc nie poświęcić im kilku słów na zakończenie?
Jak już wspomniałem, żywe wówczas zainteresowanie piosenką sprawiło, że istniały „fan-kluby” audycji, piosenkarzy i zespołów. Nieformalne te organizacje zapraszały mnie często na przeróżne spotkania, z których sądzę, pożytek wypływał dla stron obydwu. Ja w każdym razie znałem sądy i opinie słuchaczy, a znajomości takiej nie można przecenić przy redagowaniu audycji. Inna to sprawa, że uparte głoszenie o bezsensownych sformułowaniach, zalewających teksty polskich piosenek, przynosiło mi wielokrotnie, głównie za pośrednictwem poczty – pokaźne zbiory wyzwisk i obelg, zaleceń o konieczności klinicznego leczenia lub propozycji podjęcia przez mnie innej pracy. Poczta dostarczała też setki listów, adresowanych do śpiewających idoli. Do dzisiaj pamiętam fragmenty niektórych, świadczących zresztą o jakże żywych i uczuciowych związkach słuchaczy ze swoimi gwiazdami. „Już przestałam ciebie kochać, ponieważ poznałam twojego sobowtóra i przerzuciłam się na niego”. „Ja do pana napisałam bo bardzo mi się pan podoba z urody i ślicznego głosu. Przeważnie z urody”. „Bardzo chcę zostać śpiewaczką. Kiedyś mówili w radio, trzeba mieć dobrą wymowę, ze śpiewu piątkę i długie włosy. To ja to mam, a szczególnie długie włosy”. „Ja sam próbowałem umiejętności jako solista piszący piosenki. Ale na skutek tego mój zespół rozpadł się. Mam zdolności w tym kierunku”.
Tak, były to lata wielkiego i czynnego, nieraz naiwnego i amatorskiego muzykowania młodych ludzi, ale muzykowania z pasją i sercem, w przekonaniu, że kariera Niemena, Klenczona, Krajewskiego, Krawczyka, Zielińskich jest do powtórzenia, a sukces do osiągnięcia. Czy idąc obecnie – i słusznie – w kierunku profesjonalizmu nie zgubiliśmy czegoś po drodze?
Ale na to pytanie już nie odpowiem. Po czternastu latach, we wrześniu roku 1974 nadałem ostatnią „Melodię” i nie bez pewnego żalu przeniosłem się z Narutowicza 130 pod numer 13 tej samej ulicy, aby do dziś uprawiać moje wymarzone dziennikarstwo w agendzie Radiokomitetu zwanej Łódzkim Ośrodkiem Telewizyjnym. Choć w zakresie nie mającym nic wspólnego z rozrywką.
Z tamtych radiowych lat pozostali mi liczni przyjaciele, przeświadczenie o przeżyciu wielkiej przygody i bardzo, bardzo wielu ludzi potwierdzających moja wiarę, że w latach tych zaspokajałem nie tylko swoje pasje. Mam prawo tak sądzić, kiedy hydraulik, lekarz, szklarz czy anonimowy sąsiad na premierze Tannhäusera w Teatrze Wielkim wyznaje: „…wie pan, uciekałem ze szkoły, aby słuchać pana „Melodii…”
A mimo to wyrośli na ludzi.
 
Andrzej Królikowski
 
Barwny świat mikrofonu – wspomnienia radiowców
pod redakcją Tadeusza Szewery
Wydawnictwo Łódzkie 1983
ISBN 83-218-0239-7
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Andrzej Królikowski -
Biografia
Twórca o sobie
Zdjęcia