ID-002097.doc
1988-01-23
Co zbudować w Łodzi: Filharmonię czy Centrum Imprez Kulturalnych?
Kryzys tkwi w nas samych
Rozmowa z Ryszardem Czubaczyńskim, dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Łodzi
M.Z.: Co będzie z kulturą, gdy w naszym życiu zapanuje jedyny przelicznik: pieniądz? Czy kryzys nie ukaże nam nowego oblicza?
R.C.: A czy nie uważa pan, że dzisiejszy kryzys w kulturze ma swój początek w procesach dehumanizacyjnych, jakie zachodziły od lat np. w… oświacie?! Proszę pomyśleć: W pewnym okresie zaniechano, zresztą nie tylko u nas, nauczania… kaligrafii, właściwego odbioru poezji, a więc tych wartości, które kształcą wrażliwość, poczucie piękna, estetyki, precyzji myślenia. To jak mi się wydaje, dało początek pewnym zjawiskom, które dzisiaj odbieramy tak wyraziście. Czym skorupka za młodu. Potem to już można tylko naprawić złego początki Zostawmy truizmy. Jestem przekonany, że upadek wychowania estetycznego jest źródłem zagubienia i wszystkiego, co dzisiaj przeżywamy i odbieramy jako zjawiska kryzysowe.
M.Z.: W miejsce tamtych przedmiotów nauczania wprowadzono nowe.
R.C.: Tak. Doszliśmy do… komputerów. To prawda. Ale zatraciliśmy poczucie piękna, wrażliwość. Dehumanizacja ma szerszy wymiar. W równym stopniu odnosi się do środowiska naturalnego. I tak jak w przypadku naturalnego środowiska tworzy się bariery ochronne, tak kultura winna być podobną barierą obronna przed dehumanizacją naszego życia duchowego, umysłowego. To prawda, pewną kompensatę stanowi film, telewizja, tyle że masowa kultura tworzy fakty społeczne. Trzeba więc czynić wszystko, aby szeroko pojmowana kultura była nieodzowna w życiu człowieka, by go wzbogacała intelektualnie. A w tym zakresie wiele do spełnienia mają nie tylko pracownicy kultury.
M.Z.: Od nieznajomości kaligrafii, poezji do braku wrażliwości, ślepoty i głuchoty na urodę świata, po zjawiska społeczne?
R.C.: Nie tylko. Wie pan, wywodzę się z ruchu akademickiego i jakkolwiek znam i rozumiem to środowisko, jednak nie mogę pojąć tego ciągłego gadania o forsie, tego braku radości życia, tworzenia, robienia czegoś pożytecznego, jakie nam towarzyszyło. Czyżbyśmy mieli łatwiejsze Zycie, możliwości startu i czego tam jeszcze nie podaje się na wytłumaczenie sytuacji w środowisku?
M.Z.: A propos. Pozwoli pan na niedyskretne pytanie? Był pan znanym i cenionym autorem tekstów literackich także piosenek. Kierował pan redakcją rozrywki Łódzkiego Ośrodka TV, dyrektorował Estradzie, a teraz Wydziałowi Kultury UMŁ. To odważny wybór. Kto i co stracił, kto i co zyskał?
R.C.: Rzeczywiście. Dawniej zawsze dążyłem do pewnych celów określonych. One się stawały, były przedmiotem oceny i zawsze wieńczone były czymś wymiernym. W tej chwili samo moje działanie w wielu aspektach wydaje się nawet bardzo twórcze. Przecież tym co robię każdego dnia tworzę pewne fakty, które po mnie pozostaną. Tylko że tego absolutnie nikt na moje konto nie zaliczy. W tym tkwi podstawowa sprzeczność. Proszę zauważyć: autor tekstów podpisuje się pod tym, co robi, tego wymaga prawo autorskie, tymczasem to co robię – podpisuję, egzekwuję wykonanie – wszak za to odpowiadam – pozostaje anonimowe. Bowiem autorów jest wielu. Mówię o tym bez cienia wyrzutu, stwierdzam jedynie, ze taka jest prawda. Tylko że jestem świadom tego, co z mojej inspiracji się stało, ewentualnie co zostanie. Najwięcej kłopotów jest jednak z pokonywaniem bądź rozwiązywaniem licznych problemów a nie z tym, co w normalnych warunkach tworzyłoby fakty. Lecz i czasy są nienormalne. Teraz znów stoimy w obliczu nowego dylematu, ważnego dla całego narodu, a który najczęściej określa się pojęciami ekonomicznymi. A przecież to co nas czeka to zmiany uwarunkowane nowa orientacją, nową logiką gospodarowania, sposoby myślenia. Odnosi się więc do przeobrażeń intelektualnych w pierwszym rzędzie…
M.Z.: Pan jako specjalista od kultury powinien…
R.C.: …”powinien” właśnie! Nie wiem, czy jako „spec” od kultury mam prawo wypowiadać się w sprawach ekonomicznych, lecz żyjemy w systemie naczyń połączonych. Kultura także. Wiem więc, jakie to spowoduje zmiany w myśleniu. Także ludzi odpowiedzialnych za kulturę. A przecież już zaszło cos takiego, co nazwałem brakiem radości tworzenia, potrzeby zrywu. Nie tylko w środowisku młodzieżowym. W rezultacie zapanował stan przypominający letnią wodę. Owszem, mamy zapewniony byt w związku z tym róbmy tylko to, co nas nie skompromituje. Ale nie skaczmy wyżej. A to znaczy, że kultura ogołocona została ze swej podstawowej funkcji, zakładającej w swej istocie dążność do wybicia się, do gwiazdorstwa. Dyby udało nam się podjąć taki zryw w ekonomice, wzbudzić w ludziach niegdysiejszy entuzjazm, jaki towarzyszył np. w odbudowie Warszawy – i to w warunkach pod każdym względem gorszych – wówczas przeżywany kryzys miałby znacznie mniejsze wymiary. Czyli prawdą jest to, że istota kryzysu naszych czasów tkwi w nas samych. W tym godzeniu się na letniość, nijakość. A może i na brak nadziei?
M.Z.: Dotykamy już innych obszarów.
R.C.: Prawda, nie odpowiedziałem na pana pytanie wprost. Jestem tu od pięciu lat, bo – tak mi się wydaje – staram się robić rzeczy pożyteczne, jak ci, z którymi pracuję. Odszedłem z Telewizji, gdyż ta instytucja została tak scentralizowana, że miałem dosyć żebractwa w centrali, na które byłem skazany. Żebractwa, wysiadywania kątów i wysłuchiwania tego, że tylko ci tam wyżej, są mądrzy. Bo sprytniejsi. Lepiej wyposażeni. Wtedy postanowiłem zmierzyć się z prowadzeniem instytucji, która gdzieś tam oscylowała między satyrycznie rozumianym show businessem, a czymś tam. Niestety, trafiłem na zły czas i stan wojenny przekreślił zamiary. A dalej to już sprawa przypadku, jak to w życiu bywa. Ta zupełnie nowa materia wyzwoliła we mnie jakby dodatkową energię, emocje, tyle że skanalizowane w innym kierunku.
M.Z.: Kto zyskał, kto stracił?
R.C.: Jeden z moich kolegów – autorów, jak pan wyraził zdziwienie, nie tyle z powodu podjęcia się takiej funkcji, lecz że wybierając straciłem, jak się wyraził: mnóstwo pieniędzy.
M.Z.: To nie jest dalekie od prawdy. Zyskał pan stanowisko, któremu co prawda towarzyszy prestiż, powaga, lecz jako twórca Stąd proszę…
R.C.: Raczej ja panu powiem: nie przekreśliłem do końca swoich ambicji autorskich. Już w czasie pracy w Urzędzie wraz z panem
Włodzimierzem Korczem napisałem musical na motywach
Pinokio, który, jak słyszę, jest bardzo udany. Teraz piszę inny, na motywach powieści
Władysława Reymonta Ziemia obiecana. A zatem i na to znajduję czas, a swoich zainteresowań i przyjemności obcowania z twórczą materią nie odłożyłem zupełnie. Za to zupełnie zarzuciłem małe formy. Uważam, że piosenki można pisać przez 10 lat w swoim życiu. Potem to już nie wystarcza.
M.Z.: Zrozumiałe. Zdobywane doświadczenie skłania twórcę do poszukiwania innych, większych form wypowiedzi.
R.C.: Nie tylko to. Piosenki można pisać latami, przejść na absolutne rzemiosło w tym, co się robi i zarabiać duże pieniądze. Ja też w pewnym okresie zarabiałem, lecz osiągnięcie pewnego standardu życiowego powyżej średniej, powiedziałbym dało mi prawo do tego, aby spróbować czegoś w rodzaj posłannictwa… Zajmowane stanowisko, jak każde tego rodzaju, jest pod silnym obstałem. Więc przez wiele lat odrzucałem nawet interesujące propozycje autorskie. Musiałem dbać o dobre imię własne i urzędu. Taki już jestem. We własnej oczywiście ocenie. Jak mnie widzą inni? Trudno powiedzieć. Trzeba by przeprowadzić sondę wśród ludzi, z którymi pracuję. Sądzę jednak, że 80 proc. Uważa mnie za sprawdzonego człowieka, który jak coś przyrzeknie, to słowa dotrzyma, że mówię prawdę, a kiedy nie mogę czegoś zrobić – mówię o tym. Takimi zasadami kieruję się w pracy. Nikt nie może powiedzieć, że coś zaniedbuję bądź próbuję upchnąć w szufladzie. Nb. miałem kiedyś szefa, który stał się dla mnie wzorem. Gdy do niego przychodziłem w jakiejś sprawie i mówiłem: „Może pan dyrektor zapomniał…”, on odpowiadał niezmiennie i prawdziwie: „Nie, proszę pana. U mnie nic w szufladzie nie leży – i otwierał szufladę mówiąc: - Proszę, jest zupełnie pusta!” Myślę, że to jest dobre wskazanie na życie urzędnika. Tego się trzymam.
M.Z.: Pojęcie kariery jest panu obce?
R.C.: Niektórzy to nazywają karierą. Tylko czy akurat dla autora?
M.Z.: Temu pojęciu do dziś przypisuje się jakiś dwuznaczny sens. Każdy normalny człowiek pragnie zrobić karierę, wybić się, stać się kimś. To w przeciwnej postawie upatruje się coś niezdrowego. Czy pan sobie wyobraża aktora, który nie chce być gwiazdorem? Lekarza, szlifierza, krawca, stolarza, inżyniera, adwokata, którzy chcą być miernotami? To jest wbrew naturze. Historia, także literatury, potwierdziła to. Interesuje się tylko aniołem bądź szatanem, ci przechodzą do historii, ostają się w ludzkiej pamięci.
R.C.: No właśnie, a tu letnia woda. Tylko, że ja nie godzę się z takim stanem rzeczy. Dlatego tu jestem. Tutaj można robić rzeczy pożyteczne. Proszę pana, nie sądzę… A zresztą, nie będę wyliczał, ile mamy teatrów, muzeów, domów kultury – nie o to przecież idzie. Widzę to tak: W minionych latach wszystko, co mieliśmy do zaoferowani9a, podawaliśmy ludziom na tacy. Od podawania kultury „na tacy” przechodzimy do tworzenia ambitnej oferty kulturalnej. Oczywiście, to wymaga ogromnej pracy, rzetelnej analizy aktualnego stanu i to robimy. Więcej, do oceny życia kulturalnego – materii bardzo delikatnej i złożonej – zaprosiliśmy wybitnych krytyków z różnych dziedzin, aby do naszych opracowań przygotowali coś na kształt koreferatów. To nam pozwoli rzetelnie ocenić aktualny stan, dokonać analizy struktury, wzbogacić ofertę i podjąć szereg bardzo złożonych problemów, że wymienię bodaj kwestię podziału środków finansowych. To prawda, że niezbędne będzie zwiększeni8e dochodów z kultury, lecz przy analizie budżetu musimy sobie zadać kilka zasadniczych pytań: Czy np. muzealnictwo musi i może zwiększać dochód? A w ślad za tym kolejne pytanie: Czy muzealnicy to są tylko strażnicy naszych dóbr, naszego dziedzictwa? Owszem i muzealnictwo może uczestniczyć w dochodach, poprzez interesujące inicjatywy wystawiennicze, jak chociażby „4xParayż”. Lecz w ślad za tym pojawia się inna ważna kwestia: Czy kultura może być bezinwestycyjna? A przecież tak jest. Oto pierwszy z brzegu przykład – Filharmonia. Temat ten nie pojawił się dzisiaj, a przed kilkunastu laty! Dalej – niedawno gościliśmy w Polsce Filharmonię Izraelską. Wie pan dlaczego ominęła Łódź? Otóż nie dlatego, że nie mieli gdzie koncertować, lecz z powodu warunków hotelowych, jakie mamy do zaoferowania. Słowem: odpowiedź wynikająca z analizy stanu i możliwości pozwoli nam stworzyć rzetelną i ambitną ofertę.
M.Z.: Słowem kultura nie będzie „podawana na tacy”, to…
R.C.: Wiem, wiem, co pana niepokoi. Dostęp do kultury. Musimy stworzyć pewne strefy ochronne, chociażby w zakresie prawa dostępu do książki. To są gwarancje prawne, wynikają z istoty naszego ustroju. Powie pan: dlaczego do książki, a nie do muzyki? Otóż dlatego, że kontakt z książką rodzi wszystkie dalsze potrzeby człowieka. Oczywiście, na wiele pytań trudno jest dziś odpowiedzieć. Wiem jedno: musimy stworzyć ambitną ofertę, zawrzeć w niej ambitne propozycje z dziedziny sztuki, prawdziwej i niezakłamanej. Stworzyć i zagwarantować prawo dostępu do książki, poszerzać krąg odbiorców kultury. Przecież zaledwie ok. 7 proc. Naszego społeczeństwa interesuje się kulturą, lecz – można zaryzykować twierdzenie – są to ci sami, którzy funkcjonują w kulturze, ci, którzy zapełniają 80 proc. Widowni teatralnych i koncertowych. To są ciągle i sami ludzie. Poszerzenie kręgu odbiorców to sprawa równie ważna, jak oferta, bowiem istnieje tu ścisła współzależność…
M.Z.: … ale tak się składa, że od lat wiemy, co chcemy, mamy ambitne plany, interesujące programy i… to wszystko.
R.C.: Powiedziałem panu wcześniej, że jestem tu dlatego, gdyż mogę robić rzeczy konkretne i pożyteczne, które zostaną. Plany i wizje są nieodzowne, lecz za nimi muszą zaistnieć fakty. O oto one: Stworzyliśmy Centrum Informacji Kulturalnej, placówkę o nowoczesnej formule menażerskiej, organizatorskiej, promocyjnej. Centrum wydaje „Kalejdoskop”, który podaje nie tylko pełen i bogaty serwis informacyjny w nowoczesnej formie graficznej, dziennikarskiej, lecz prezentuje na swych łamach także szerokie obszary kulturalnej Łodzi, twórców, placówki. CIK przenosi się do nowych, nowocześnie urządzonych pomieszczeń przy u. Zamenhofa. Będzie tam nie tylko komputerowa mapa aktualnych wydarzeń, lecz i kawiarnia, w której zamierzamy stworzyć żywe miejsce spotkań świata artystycznego i kulturalnego. Dalej. Przy zbiegu ulic Piotrkowskiej i Tuwima remontowane pomieszczenia dawnego Domu Obuwia przeznaczamy dla Muzeum Sztuki. Będzie to doskonałe miejsce na organizowanie czasowych ekspozycji. Przecież nasze Muzeum posiada bezcenne zbiory, podziwiane na całym świecie. A tymczasem zaledwie 4,5 proc. Tych zbiorów zdolni jesteśmy udostępniać. Listę aktualnych prac remontowo-adaptacyjnych mogę poszerzyć, proszę: o dawny pałac Grohmana, przy ul. Tylnej, przeznaczony na potrzeby Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego; zespół pałacowo-ogrodowy Herbsta, przy ul. Przędzalnianej 72, gdzie Muzeum Sztuki będzie miało swój oddział na ekspozycję wnętrz. A Muzeum Kinematografii przy pl. Zwycięstwa? Muzeum Ruchu Młodzieżowego przy ul. Gdańskiej 107? A sprawa Filharmonii? Już sama Filharmonia to temat-rzeka, który, podkreślam, istnieje nie od dziś, lecz od kilkunastu lat! Mówiąc o Filharmonii musimy uwolnić się od krępującego wyobraźnię pojęcia „kryzys”. Kryzys minie, a miasto, ludzie i potrzeby zostaną. Trzeba się więc zdobyć na wizję przyszłościową. I zdecydować się: budujemy Filharmonię – jak to uczynił Lublin wznosząc gmach na 1800 miejsc z dwiema salami koncertowymi – czy Centrum Imprezowe, w którym będzie miała siedzibę Filharmonia z bogatym zapleczem i ambicjami. Lubelska Filharmonia z 1800 miejscami… Już dziś można sobie wyobrazić koncerty filharmoniczne z taką widownią. Lecz to nie nasza sprawa. Nasze miasto tymczasem sprawdziło się w organizacji Międzynarodowych Targów Interfashion. Ta ważna impreza międzynarodowa musi mieć dobre, nowoczesne zaplecze, jest więc najwyższa pora i okazja, aby podjąć odważną decyzję z myślą o kulturalnej przyszłości miasta. Tu nie wystarczą deklaracje prezydenta miasta Łodzi. Najwięcej do powiedzenia będzie miała Rada Narodowa. Idzie bowiem o poważne środki, w samych założeniach techniczno-ekonomicznych – rzędu 400 mln. zł. Lecz dzięki nim już za trzy lata będziemy operować konkretami i z rozmachem realizować przyszłościową myśl. Ale, podkreślam, musimy uwolnić się od pojęcia „kryzys”, aby wyobraźnią dosięgnąć nachodzący czas.
Jak pan widzi, problemów jest wiele, bardzo wiele, a przecież nie dotknęliśmy nawet tak ważnych spraw jak: finanse, udział związków zawodowych. Dawne związki dużo robiły dla spraw kultury, tworzyły warunki, dostępność, a dziś? Dużo słów i niewiele poza nimi. Mamy dobre przepisy w tym zakresie i co z tego? Nie generalizując pytam: co robią zakłady pracy? Niewiele, a jeśli, to dla zachowania honoru domu. A inne problemy z obszarów kultury? Nasza obecność kulturalna za granicą? Chcemy i musimy być obecni na rynkach zagranicznych z naszymi wyrobami – to jest oczywiste. Musimy zdobywać rynki coraz lepszymi i nowocześniejszymi ofertami. Lecz w parze z tym musimy zdobywać dla naszej kultury miejsce w świadomości innych narodów. Niczego nie deprecjonując i nie ujmując tu „Cepelia” nie wystarczy, tak jak nie wystarcza już sielski obrazek Polski z przytupem. Obok ekspansji ekonomicznej potrzebna jest ekspansja kulturalna. Co to oznacza i jaką ma wagę –posmakowaliśmy uczestnicząc w bogatych i dobrze odnotowanych imprezach kulturalnych w Lyonie we Francji, na zagranicznych koncertach naszego Teatru Wielkiego, Filharmonii, czy wreszcie dużej ekspozycji Muzeum Sztuki w Centrum Pompidou, które wydało księgę ukazującą łódzką awangardę. To jest najskuteczniejsze przecieranie ścieżek dla dzieł naszych rąk i myśli.
Tematów, jak pan widzi, jest mnóstwo…
M.Z.: Dziękuję za ich przedstawienie. Do wielu z ich będziemy wracać na naszych łamach.
Z
Ryszardem Czubaczyńskim rozmawiał
Marian Zdrojewski
„Odgłosy”
ID-002098.doc
1997-MM-DD
Wcielenia
Ryszarda Czubaczyńskiego
Rozmowa z dyrektorem Muzeum Historii Miasta Łodzi
Z.K.: Podobno wszystko zaczęło się w „Pstrągu”?
R.C.: Tak. Dla Studenckiego Teatru „Pstrąg” napisałem teksty piosenek do czterech spektakli. Moim mistrzem był nieżyjący już dziś
Janusz Słowikowski – w owym czasie główny tekściarz „Pstrąga”. Był to piękny okres teatru studenckiego w Polsce. Pracowaliśmy dla czystej satysfakcji i ciekawości – co z tego wyniknie. Poza tym działalność ta dawała szansę wyjazdów na Zachód. Co prawda, z pięciodolarowym kieszonkowym, ale – co tu dużo mówić – korzystaliśmy z tej luki w żelaznej kurtynie jak to tylko było możliwe. Moim pierwszym sukcesem była piosenka „Zielony pejzaż” (z muzyką
Piotra Hertla) do spektaklu
Klucz niebieski Leszka Kołakowskiego. Zdobyła nawet jakieś nagrody na festiwalu studenckim. No i tak stałem się człowiekiem, u którego warto jakiś tekst zamówić, czy ewentualnie z którym można spróbować współpracy.
Z.K.: To było w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, a co potem?
R.C.: Potem były próby bardziej profesjonalne. Zacząłem pracować w „Estradzie” jako kierownik literacki. Równocześnie prze pierwszych dziesięć lat po studiach pracowałem w szkole, jako polonista. W 1970 roku zacząłem pracę w telewizji. Najbardziej głośny stał się program
Dobry wieczór, tu Łódź. (…) Program
Dobry wieczór, tu Łódź zabrał mi bardzo wiele czasu. Miał on – jak to się mówi – „bardzo wysoką oglądalność”. Miał dobre czasy emisyjne. Był oczekiwany. Jak wiem, pokolenie ludzi dojrzałych z sentymentem wspomina premierowe piosenki, znakomitych wykonawców, przysłowiowe schody i prezentacje różnych możliwości technicznych Teatru Wielkiego. Były kiedyś takie widowiska…
Reżyserem pierwszego programu był i kilku innych był
Janusz Rzeszewski pracujący w tandemie ze scenografem
Jerzym Masłowskim. Poszczególne programy cyklu reżyserowali
Włodzimierz Gawroński,
Jerzy Woźniak (z którym łączy mnie wieloletnia przyjaźń) i kilku innych. Równocześnie robiliśmy formy bardziej kameralne, na przykład „piosenki różnych narodów’’. Były to próby inscenizowania piosenek, do których teksty polskie próbowałem podkładać czasami we współpracy z kolegami –
Piotrem Słowikowskim,
Wiesławem Machejką, a czasami samodzielnie. Tych jedenaście lat pracy w telewizji – to była twórcza praca. Solidna. Ale wszystko się kiedyś kończy. Ja miałem w naturze coś takiego, że co jakiś czas wchodziłem na zupełnie inną życiowo drogę.
Próbowałem też swych sił w kabarecie. Były w Łodzi trzy kabarety: „Agawa” w kawiarni „Agawa”, Figa” i „U Bena” (czyli kabaret nieżyjącego już aktora
Ludwika Benoit). Takie próby ciężko nam przychodziły – kawiarnie żyły swoim życiem, a kabaret swoim. Nie było atmosfery. A przecież na estradzie występowali znakomici aktorzy:
Ryszard Dembiński,
Włodzimierz Skoczylas,
Ludwik Benoit,
Barbara Połomska,
Barbara Marszałek,
Janina Borońska-Łągwa,
Eugeniusz Kamiński,
Franciszek Trzeciak. Nasze próby nie były pozbawione sensu, chociaż pozbawione – tak z perspektywy czasu oceniam – odpowiedniego zdyskontowania. Ale próbować zawsze warto.
Z.K.: Tworzył pan też piosenki, które miały swój odrębny żywot znanych przebojów.
R.C.: Największym moim sukcesem była radiowa piosenka roku, bodaj 1972 czy 73. „Jeszcze za wcześnie, jeszcze nie teraz” (z muzyką
Jacka Szczygła) w wykonaniu
Jadwigi Strzeleckiej. Trafiła nawet na festiwal sopocki. Napisałem też teksty piosenek „Nie bójmy się jesieni” z muzyką
Czesława Majewskiego (wykonywaną przez
Zofię Framer i
Zbigniewa Framera), „Świat starych filmów”, „Jeszcze dzionek zaczekam” zespołu Pro Contra, „Nie obiecuj, nie przyrzekaj” żartobliwie wykonaną przez duet
Danuta Rinn,
Bogdan Czyżewski. Parę razy skorzystała z moich propozycji, dopiero co wchodząca w życie estradowe piosenkarka
Eleni.
Z.K.: Ile tekstów piosenek w sumie pan napisał?
R.C.: Kiedyś miałem nocne radiowe spotkanie wspomnieniowe prowadzone przez
Krystynę Pietranek. Przy tej okazji poinformowała mnie, że w archiwum Radia Łódź jest ponad osiemdziesiąt moich nagranych tytułów. A jeszcze były nagrania w radiu warszawskim. Reasumując: myślę, że ponad sto zarejestrowanych jest na pewno. Niektóre piosenki pisane do jakiegoś programu, czy audycji były tworzone doraźnie i nie zostały „zabezpieczone”. Nie mówiąc już o piosenkach kabaretowych. Kiedy przestawał istnieć kabaret – to i przestawały istnieć jego piosenki. Ostatecznie jednak Znalazłem się w encyklopedii – w nowo wydanym
Leksykonie muzyki rozrywkowej Ryszarda Wolańskiego.
Później – to jest po zakończeniu pracy w ośrodku telewizyjnym – próbowałem trochę innego, bardziej menedżerskiego sposobu na życie. Przez trzy lata byłem dyrektorem Estrady Łódzkiej, a potem w „dość delikatnym okresie” byłem dyrektorem Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Miasta Łodzi. Przed ośmiu laty zdecydowałem się na kierowanie Muzeum Historii Miasta Łodzi w Pałacu Poznańskich. Bardzo sobie cenię i chwalę tę decyzję, ponieważ w tej instytucji, we współpracy z przyjaciółmi i przy wsparciu ludzi dobrej woli udało się nam stworzyć pewną wielofunkcyjność oddziałującą na różnego rodzaju zdarzenia kulturalne. Obok programu wystawienniczego realizujemy program muzealny, no i „spektakularny” czyli działalność impresaryjną. W ramach programu muzealnego czynimy starania, aby utworzyć panteon wybitnych łodzian. Zaczęliśmy otwarciem Galerii
Artura Rubinsteina. Rok
Aleksandra Tansmana przyniósł zdobycz w postaci wielu pamiątek po tym kompozytorze. Mam z
Karlem Dedeciusem domówione przekazanie pamiątek z Instytutu Kultury Polskiej w Darmstadt. Wdowa po
Jerzym Kosińskim przyrzekła pomoc w zorganizowaniu stałej wystawy tego pisarza. Myślę, że w 1997 roku zmienimy wystawę stałą
Z dziejów Łodzi – Historia, Kultura, Codzienność i pokażemy kolejne etapy rozwoju miasta z uwzględnieniem sylwetek najwybitniejszych łódzkich twórców. Chcemy, aby ekspozycja ta była atrakcyjna także dla coraz liczniej odwiedzających nas gości zagranicznych. Spotkania, sympozja, promocje sprawiają, że Muzeum jest żywe. Chcemy, aby stale tu się coś działo.
Z.K.: Przy tej koncepcji prowadzenia Muzeum – jak sądzę – wcześniejsze doświadczenia bardzo się panu przydają.
R.C.: Życie ludzkie jest sumą doświadczeń. Muzealnictwo jest mi dziś bardziej znane niż wtedy, kiedy tu przyszedłem. Muzeum to dom Muz, czyli po prostu wszystkich dziedzin sztuki i twórczości. Służenie tej idei wydaje mi się bardziej właściwe niż pilnowanie, aby ludzie wchodzili do sal pałacowych w łapciach i nie dotykali eksponatów.
Z.K.: Zapewne z tego względu wrócił Pan do współpracy z telewizją?
R.C.: Jestem współautorem programu
Noc z Karlem Dedeciusem. Chciałbym, aby zainaugurował on cykl pod tytułem
Noc poetów z…. W październiku w Paryżu z
Leszkiem Bonarem robiliśmy film dokumentalny
Artur Rubinstein – wspomnienia paryskie. Film pokazuje miejsca, gdzie znakomity pianista bywał, odnosił sukcesy, spotykał się z przyjaciółmi. Zdjęcia komentują:
Ewa – pierworodna córka oraz żona
Rubinstein. Chcielibyśmy, aby emisja filmu powiązana była ze 110. rocznicą urodzin Artysty przypadającą 28 stycznia.
Z.K.: A dalsze plany?
R.C.: Tak jak do tej pory, będziemy zapraszać do Sali Lustrzanej na
Salonowe potyczki młodzież szkolną i pewne kontrowersyjne osoby, aby w ogniu pytań broniły swojej drogi życiowej, postawy artystycznej, czy przekonań. Do tej pory TV wyemitowała czternaście odcinków tego cyklu. Zupełnie niedawno podjąłem próbę napisania musicalu dla dzieci. Zachęcił mnie do tego nieżyjący już dyrektor
Rajmund Ambroziak. Nieśmiertelny
Pinokio w wersji musicalowej (z muzyką
Włodzimierza Korcza) nadal jest w repertuarze Teatru Muzycznego. Jako patriota łódzki (bez cudzysłowu!) miałem też ambicje stworzenia musicalu dla dorosłych. Na zamówienia
Sławomira Pietrasa napisałem libretto
Ziemi obiecanej. W wyniku różnych perypetii – głównie personalnych – ostatecznie nie Teatr Wielki a Teatr Muzyczny (i to pod koniec dyrekcji
Zbigniewa Czeskiego) wystawił tę pozycję. Nie mając odpowiednich gwarancji uległem pokusie prezentacji. Może byłem zbyt zniecierpliwiony, że rzecz pozostanie tylko w szufladzie. Realizacja niestety nie odniosła spodziewanego sukcesu. Ryzykiem autora jest to, że nie wszystko co wymyśli i zrobi, kończy się sukcesem.
Z
Ryszardem Czubaczyńskim rozmawiał
Zdzisław Kłapciński
„Kalejdoskop”
ID-002099.doc
1997-MM-DD
Życie jak bestseller
Rozmowa z
Ryszardem Czubaczyńskim – dyrektorem Muzeum Historii Miasta Łodzi i
Lucyną Skompską – komisarzem wystawy poświęconej
Jerzemu Kosińskiemu
B.J.: Pan, dyrektorze był pomysłodawcą sprowadzenia pamiątek po
Jerzym Kosińskim, pisarzu amerykańskim o polsko-żydowskim rodowodzie, do rodzinnego miasta.
R.C.: W panteonie wybitnych łodzian stworzyliśmy listę nazwisk, która sama się nasuwa.
Jerzy Kosiński był już za życia człowiekiem owianym mitem, a jednocześnie naznaczonym prestiżem niezwykłego międzynarodowego sukcesu. Trudno było go pominąć. Kontakt z żoną pisarza
Katheriną von Franhofer-Kosiński, utwierdził nas w celowości starań o spuściznę po nim . Ponieważ kobiety żyją dłużej od mężczyzn, to już mamy do czynienia z drugą małżonką po sławnym Polaku. Oczywiście żartuję, ale przecież Galerię Muzyki im. Artura Rubinsteina stworzyliśmy dzięki pani
Anieli Rubinstein.
B.J.: Państwo Kosińscy podczas jednego z pobytów w Łodzi odwiedzili Muzeum Historii Miasta Łodzi i mieliście wtedy okazję poznać się osobiście.
L.S.: Było to w 1990 roku. Małżonkowie Kosińscy zwiedzali Galerię Rubinsteina i obydwoje wpisali się do naszej księgi pamiątkowej, co jest zresztą wyeksponowane na wystawie poświęconej
Jerzemu Kosińskiemu. Potem, kiedy pani Kosiński, zwana Kiki, była powtórnie w Łodzi w 1993 roku, raz jeszcze obejrzała nasze muzeum i wyraziła chęć przekazania nam pamiątek po Jerzym. Powiedziała wręcz, że byłaby zadowolona i zaszczycona, gdyby rzeczy pozostałe po mężu mogły być zdeponowane przez muzeum i prezentowane tak jak pamiątki po
Rubinsteinie.
R.C.: Muzeum jako miejsce budzi zaufanie.
B.J: Czy pisarz zostawił testament dotyczący jego spuścizny?
L.S.: Niestety, zostawił i na mocy tego testamentu wszystkie najcenniejsze pamiątki trafiły do uniwersytetu w Chicago, która to uczelnia jako pierwsza, w czerwcu 1982 roku przyznała mu honorowy doktorat. Również pracownicy tego uniwersytetu bronili
Kosińskiego pod koniec czerwca tego samego roku, kiedy zaczęły się pojawiać w prasie napastliwe artykuły podważające autorstwo jego książek. Tak więc sympatia Kosińskiego dla tego uniwersytetu i ostatnia wola wydają się zrozumiałe. Do nas trafiły rzeczy cenne, ale bardziej osobiste, które pisarz zostawił Kiki. Pani
Kosiński stara się odzyskać część pamiątek na drodze sądowej, walczy już 6 lat, ale jest to trudna sprawa.
R.C.: Mamy przyrzeczony patronat nad spuścizną
Kosińskiego i cokolwiek żona będzie miała do oferowania, przekaże muzeum. Nasza kolekcja nie jest zamknięta i będzie uzupełniana. Nawet jeśli nie będzie wystawy, potraktujemy to jako pewien zasób muzealny z możliwością powrotu ekspozycji. W tym miejscu apelujemy do wszystkich, którzy posiadają jakieś pamiątki związane z
Kosińskim, aby ujawnili się muzeum.
L.S.: Pani Kiki, im bliżej było prezentacji wystawy, tym więcej starała się przywieźć i ofiarować muzeum. Widać było, że coraz bardziej jest zaangażowana. Jeszcze w ostatniej chwili, w dniu otwarcia wystawy, przywiozła pewne rzeczy.
B.J.: Co wpłynęło na decyzję przekazania osobistych pamiątek żony pisarza do łódzkiego muzeum – powrót do rodzinnych korzeni?
L.S.: Myślę, że na tę decyzję wpłynął fakt, że już podczas pobytu w 1988 roku,
Jerzy Kosiński na nowo zadzierzgnął dobre kontakty z Polską. W 1989 roku „Literatura na świecie” wydrukowała fragmenty jego książek. Wcześniej, książki
Kosińskiego w Polsce nie były znane z wiadomych powodów. Później pisarz często przyjeżdżał z żoną do Polski i ona widziała jego zaangażowanie w sprawy polskie, zwłaszcza polskich Żydów.
Kosiński wyszedł z projektem odnowy Kazimierza, założył Fundację Obecności Żydowskiej w Polsce, myślał też o wspólnych interesach. Był emocjonalnie związany z Polską, szczególnie z Łodzią, gdzie na cmentarzu spoczywają jego rodzice. Wszystko razem wpłynęło na tę decyzję.
R.C.: Wystawa
Życie jak bestseller jest skromna, ale dodatkową rangę otwarciu przydało ufundowanie nagrody literackiej im.
Jerzego Kosińskiego przez „Tygiel Kultury” i wręczenie jej po raz pierwszy wybitnemu pisarzowi
Janowi Błońskiemu.
B.J.: Co z pamiątek po
Kosińskim zostało przekazane muzeum?
L.S.: Rzeczy osobiste, tzn. związane z jego pracą pisarską, jak: maszyna do pisania, pióro okulary, maszynopis z odręcznymi poprawkami. Jak wiadomo,
Kosiński wielokrotnie poprawiał swoje książki, nawet w fazie przygotowania do druku. Żona Kiki, która była nie tylko towarzyszką życia, ale także osobistą sekretarka, przepisywała mu książki. Mamy na wystawie szereg dokumentów, czasopism, zarówno z wypowiedziami pisarza, jak i artykułami krytycznymi odnoszącymi się do jego twórczości. Szczególnie ważny jest numer „New York Magazine” wydany już po tragicznej śmierci
Kosińskiego.
R.C.: Jeśli chodzi o dokumenty, warto powiedzieć, że posiadamy metrykę urodzenia pisarza wystawioną przez parafię i indeks uniwersytecki. Porównanie jest ciekawe, ponieważ w metryce jako miejsce urodzenia jest wpisany Łuck, natomiast w indeksie jest poprawka i zapis, że
Kosiński urodził się w Łodzi. Wytłumaczenie nasuwa się jednoznacznie: wpisano najpierw, iż
Kosiński urodził się w parafii łódzkiej, a że nieortograficznie, wywołało to wiele zamieszania. Faktem jest, co można sprawdzić w Urzędzie Stanu Cywilnego, że
Jerzy Kosiński urodził się 14 czerwca 1933 roku w Łodzi.
L.S.: Na wystawie prezentujemy też malownicze stroje pisarza – frak, ubiór do gry w polo i komplet narciarski. Te ostatnie świadczą o jego pasjach sportowych.
B.J.: Eksponowane też są zdjęcia, na których w towarzystwie wielu sławnych osób
Kosiński używa tych ubiorów np. wspólna fotografia pisarza z
Romanem Polańskim na nartach.
L.S.: Mamy bardzo dużo zdjęć pochodzących z albumu Kiki. Część fotografii dotyczy okresu łódzkiego, dzieciństwa, studiów na Wydziale Filozoficzno-Historycznym, na którym uzyskał dyplom, a także wiele zdjęć z pobytu w Ameryce. Zdjęcia dokumentują ważne momenty z życia Kosińskiego, spotkania z wybitnymi osobistościami, bądź towarzyskie z przyjaciółmi.
B.J.: Wystawa frapująco zatytułowana, nie rozstrzyga wątpliwości związanych z samobójczą śmiercią pisarza i prowokuje do bliższego zapoznania się z biografią
Kosińskiego.
L.S. Napaści na pisarstwo
Jerzego Kosińskiego złamały nie tylko jego karierę, ale złamały mu życie. On już nigdy do siebie nie doszedł. Próbował się bronić. Uznał zarzuty o plagiat za absurdalne i w taki sam absurdalny sposób odpowiedział na nie. Na wystawie jest cykl fotografii „prawdziwych” autorów książek
Kosińskiego, na których on sam przebrany za inne osoby, podpisany różnymi nazwiskami, kpi sobie ze wszystkich pomówień.
R.C.: O wartości i popularności pisarza
Kosińskiego świadczy ilość jego książek wydanych na całym świecie w różnych językach. Prezentujemy wiele z nich na wystawie. Pani
Kiki Kosiński opowiedziała nam taka anegdotę: podczas przewrotu w Iranie, kiedy wojsko wkroczyło w pałacu do apartamentu szacha
Rezy Pahlawiego, zastało tam otwartą książkę – były to
Kroki Jerzego Kosińskiego.
Z
Ryszardem Czubaczyńskim i
Lucyną Skompską rozmawiała
Bożena Jędrzejczak
„Kalejdoskop”
ID-002100.doc
1998-12-02
Poznański byłby zadowolony
M.P.: W tym roku obchodzi pan trzy okrągłe jubileusze: 60-lecie urodzin, 40-lecie pracy zawodowej i 10-lecie piastowania funkcji dyrektora Muzeum Historii Miasta Łodzi. Czy zamierza je pan uczcić?
R.C.: Przyjaciele już dawno wystąpili z inicjatywą zorganizowania jakiejś uroczystości. Ponieważ nie śmiałbym fatygować nikogo tylko dla mojej osoby, obchody te zostaną połączone z ważnymi wydarzeniami muzealnymi – otwarciem wystawy „Triada łódzka”, będącej prezentacją dziejów miasta i trzech wielkich społeczności, które przyczyniły się do jego rozwoju oraz z promocją książki, która powstała według mojego pomysłu.
Łódzkie sentymenty poświęcone są znanym łodzianom i osobom z Łodzią związanym. Wszystko to będzie miało miejsce w pałacu Poznańskiego 6 grudnia.
M.P.: Jakie etapy swej bogatej działalności wspomina pan najlepiej?
R.C.: Najmilej wspominam pracę w telewizji. To niezwykle twórczy okres w moim życiu. Byłem wtedy znacznie młodszy, miałem ogromną siłę przebicia, dużo pisałem i zrealizowałem wiele programów. Na przykład program
Dobry wieczór, tu Łódź to mój pomysł, począwszy od nazwy aż po formułę rewii, która odbywała się w Teatrze Wielkim. Z tamtym okresem związanych jest wiele sympatycznych spotkań, choć z drugiej strony była to bardzo uciążliwa praca. Telewizje regionalne musiały zdobywać pieniądze w centrali na Woronicza, to upokarzające błaganie o fundusze było jednym z powodów, dla których odszedłem z telewizji.
M.P.: Już na studiach założył pan teatrzyk, potem była działalność w „Pstrągu” i pisanie tekstów piosenek. Które swoje teksty darzy pan największym sentymentem?
R.C.: W teatrzyku „Pstrąg” zdobywałem pierwsze szlify jako autor. Potem zdarzyło mi się popełnić parę przebojów. Moja pierwsza piosenka pt. „Zielony pejzaż” zdobyła nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Studenckiej w Warszawie. Muzykę do niej skomponował
Piotr Hertel, a śpiewała
Zofia Kamińska. W 1972 r. utwór w wykonaniu
Jadwigi Strzeleckiej „Jeszcze za wcześnie, jeszcze nie teraz” z muzyką
Jacka Szczygła został radiową piosenką roku. Poza tym razem z
Włodzimierzem Korczem napisaliśmy bajkę muzyczną na motywach
Pinokia, która do dziś jest grywana w łódzkim Teatrze Muzycznym.
M.P.: A porażki?
R.C.: Niewątpliwą klęską była próba stworzenia musicalu na motywach
Ziemi obiecanej.
M.P.: Po odejściu z telewizji przyszło panu zmierzyć się z rolą menedżera, najpierw jako szefowi „Estrady Łódzkiej”, a później jako dyrektorowi Muzeum Historii Miasta Łodzi. Jak pan, polonista i autor tekstów, odnalazł się w tej roli, zwłaszcza w warunkach gospodarki rynkowej?
R.C.: Myślę, że tak naprawdę jestem z natury menedżerem. Wprawdzie miałem trochę talentu do małych form literackich, głównie satyrycznych, ale nie był to taki talent, na którym można by wyłącznie bazować. Dyrektorem „Estrady” zostałem w okresie, kiedy miała ona monopol na działalność estradową. Niestety, trudne czasy nie pozwoliły na wykorzystanie tej sytuacji. Menedżerskie podejście bardzo mi się przydało właśnie w muzeum. Mogę sobie zapisać na plus, że w Muzeum Historii Miasta Łodzi w odpowiednich proporcjach splata się działalność wystawiennicza, muzealna i impresaryjna. Równo 10 lat temu utworzyliśmy impresariat, co było w owym czasie ewenementem, a nawet przedmiotem ataków, także od wewnątrz. Na szczęście pozwolono nam na ten eksperyment i okazało się, że szybko zaczął przynosić dochody. Stworzyliśmy panteon wybitnych łodzian, w Galerii Łódzkiej mają miejsce ciekawe działania, jak choćby ostatnio ciesząca się dużym powodzeniem kolekcja
Wojciecha Fibaka, a w perspektywie jest pokazanie wystawy „Polski Paryż” z plejadą najwybitniejszych twórców naszego miasta. Pałac od kilku lat zyskuje nową szatę zewnętrzną. Jest to głównie zasługa miasta, jednak sobie mogę przypisać fakt, że te pieniądze w końcu zdobyłem. Pomógł mi w tym 300-kilogramowy fragment balkonu, który spadł na ulicę Zachodnią. Dopiero wtedy uwierzono, że nie są to tylko biadania dyrektora, ale że faktycznie budynek wymaga remontu.
M.P.: Pałac Poznańskiego udostępnia swe wnętrza na rozmaite imprezy, telewizja kręci tu popularne reklamy. Ostatnio pojawiła się koncepcja, aby w pałacu miał swą siedzibę marszałek województwa łódzkiego. Co pan na to?
R.C.: Informację o planach pana
Waldemara Matusewicza traktuję na razie jako niefortunną plotkę. A jeśli chodzi o imprezy, to rzeczywiście pałac służy różnym celom, ale nie schodzimy poniżej pewnego poziomu. Nigdy na przykład nie organizowaliśmy tu wesel ani tym podobnym tuzinkowych przyjęć. Dwa razy do roku odbywają się u nas bale: sylwestrowy i prasy łódzkiej, a poza tym często współpracowaliśmy z Centrum Zdrowia Matki Polki przy organizacji imprez promocyjnych.
M.P.: Czy w czasie 10-letniego dyrektorowania w budynku przy ul. Ogrodowej spotkał się pan z duchem właściciela pałacu
Izraelem Poznańskim?
R.C.: Parę razy próbowaliśmy wywoływać jego ducha, ale niestety nigdy się nie pokazał. W ogóle zachował się tylko jeden jego wizerunek, bardzo ciemny, na którym wygląda trochę jak duch. Myślę, że gdyby się jednak pojawił, byłby zadowolony z tego, co by tu zastał. Jego ideą było wybudowanie pałacu recepcyjnego, symbolu potęgi i bogactwa fabrykanta. W tej chwili chciałbym, aby muzeum było symbolem naszego miasta, jego potęgi, także tej kulturalnej.
Z
Ryszardem Czubaczyńskim rozmawiała
Monika Pietras
„Dziennik Łódzki”
ID-002101.doc
2000-10-18
Nikt się już nie zastanawia , czy pałac Poznańskich to kicz czy dzieło sztuki
Żeby aniołkom pupki nie odpadły
D.P.: Trwa remont pałacu poznańskich, w którym mieści się muzeum. Zapewne pochłania to dużo czasu i pieniędzy?
R.C.: Przede wszystkim pochłania dużo pieniędzy, ale pochodzą one z różnych źródeł. Główny ciężar przyjęło na siebie miasto. Ale na przykład „sala lustrzana”, która jest już przywrócona do świetności, to koszt wspólny banku PKO BP i miasta. Renowacja toczy się dość szybko. Jesteśmy na etapie, kiedy widać już właściwie koniec prac podstawowych. Można to zobaczyć dzięki iluminacji, oddającej urodę tego miejsca, zwanego małym Luwrem czy wizytówką Łodzi. I nikt się już nie zastanawia, czy ten pałac to kicz czy dzieło sztuki, bo wiadomo, że dzieło sztuki, ponieważ nikt już tego nie powtórzy. Trzeba jednak pamiętać, że pałac to obiekt, który corocznie wymaga dużych nakładów.
D.P.: Co jeszcze w najbliższym czasie zostanie wykonane?
R.C.: Lada dzień mamy odbiór nowego podjazdu w ogrodzie. W pełnym blasku zalśni „sala lustrzana”, co chcemy pokazać na specjalnej imprezie z okazji naszego 25-lecia. 4 grudnia otworzymy gabinet
Reymonta, dopełniający panteonu wielkich ludzi związanych z Łodzią, przy tej okazji pokażemy też nasze jubileuszowe wydawnictwo
Miscellanea Łódzkie. A poza tym czeka nas jeszcze sporo pracy, choćby klatka schodowa, która wygląda fatalnie. Gdy likwidowały się urzędy, ściągano nią kasy pancerne, co niestety widać. Sukcesywnie trzeba też wymieniać okotarowanie w sali jadalnej. Mam nadzieję, że nie trzeba będzie naprawiać fasady, która ma gwarancję na dziesięć lat. Spatynuje się na pewno, co już zresztą widać od ulicy Ogrodowej, ale żeby nie było już pęknięć, ubytków, a aniołkom nie odpadły pupki.
D.P.: Renowacja postępuje szybko, ale płynęło dużo czasu, zanim w ogóle się rozpoczęła…
R.C.: Renowacja była robiona na ostatni dzwonek. Uniknęliśmy totalnej destrukcji. Pomogło nam paradoksalnie zdarzenie z zimy 1994 roku, kiedy to na ulicę Zachodnią spadła cała konsola balkonowa. Trzysta kilogramów po prostu runęło na ziemie. Na szczęście nikomu nic się nie stało. I to dopiero właściwych ludzi wyrwało z uśpienia, bo wcześniejsze monity nic nie dawały.
D.P.: Muzeum ma na koncie głośne wystawy. Co nas czeka w najbliższym czasie?
R.C.: Bardzo blisko jest druga edycja wystawy National Geographic, która nazywa się „Oblicza świata”. Otwieramy ją 3 listopada i będzie ona czynna do 21 grudnia. Ta wystawa to świat widziany oczami kobiet. Oprócz zdjęć będzie można zobaczyć filmy National Geographic. Liczymy głównie na udział młodzieży. Poprzednią edycję wystawy obejrzała rekordowa, jak na łódzkie warunki, liczba widzów: 47 tysięcy.
D.P.: A co na scenie impresaryjnej?
R.C.: Niedługo wystąpi
Hanna Banaszak w spektaklu muzyczno-poetyckim. Jednak nasza sala ma tylko 250-300 miejsc i przez to jest niewypłacalna. Trzeba by zrobić bardzo drogie bilety, bo ceny niektórych przedsięwzięć artystycznych są horrendalne. Staramy się pozyskiwać sponsorów, ale ich lista też się wyczerpuje. Dlatego robimy imprezy środowiskowe, dla lekarzy czy firm. Nie zrobię tu oczywiście wesela, a miałem i takie oferty.
D.P.: Czy muzeum ma eksponaty, których z braku miejsca czy zabezpieczenia nie może pokazać?
R.C.: Mamy zarejestrowanych 34 tysiące eksponatów. Większość pokazujemy, ale zmagazynowaliśmy duży zbiór malarstwa łodzian. Poza tym jest wiele eksponatów mających charakter naukowy. Korzystają z nich autorzy filmów, publikacji. Kopiują je także właściciele lokali, chcąc nadać im łódzki wystrój.
D.P.: Głośno było o utworzeniu wokół pałacu kompleksu rozrywkowego. Co się dzieje z tymi planami?
R.C.: Nie mogę mówić za innych. Ale upatruję duże nadzieje w realizacji przez francuską spółkę projektu „Nowy świat – Łódź”. To chyba jedno z najciekawszych założeń w skali europejskiej: kompleks na 30 hektarach z historycznym pałacem. Niedługo mamy mieć do dyspozycji cały obiekt, bo wyprowadzają się z niego urzędy. Przeniesiemy więc szereg wystaw, stworzymy galerię z naszych zasobów. Może w nowym kompleksie znajdą też miejsce instytucje pokrewne, jak Muzeum Oświaty czy Muzeum Sportu i Turystyki. Wiem również, iż lokalne władze myślą, aby w projekcie znalazło się miejsce dla Muzeum Sztuki i kto wie, czy Francuzi nie są w tej sprawie partnerem do przekonania. Poza tym chcę ich namówić, by zrekonstruowali ogród zimowy i zrobili tam restaurację.
Z
Ryszardem Czubaczyńskim, dyrektorem Muzeum Historii Miasta Łodzi rozmawiał
Dariusz Pawłowski
„Dziennik Łódzki”