Fragment wspomnień
Po pierwszej wojnie mieszkaliśmy we Lwowie, na ulicy Halickiej 5, naprzeciw kaplicy Boimów, w amfiladzie ładnych i dużych pokoi, chociaż, jak większość tej dzielnicy, kamienica była zaniedbana pod względem sanitarnym. Tam się urodziłem, jednak chrzczony byłem na prowincji, gdzie ojciec wiecznie szukał pracy.
Ojciec ukończył uniwersytet lwowski, wydział prawa. 1 maja 1905 roku wpisany został na listę kandydatów notarialnych. Następnie dwadzieścia lat spędził na tułaczce zawodowej po Galicji; wiem, że pracował kolejno w Tarnopolu, Buczaczu, Nowym Sączu, Krakowie, a po wojnie w Tłuszczu, Sieniawie, Rawie Ruskiej, Jarosławiu i gdzie tam jeszcze. Notariaty były zorganizowane, jako wolne zawody, w Izby, Ojciec miał już wymagane starszeństwo w zawodzie w końcu lat dwudziestych. Zaczął prowadzić kancelarię we Lwowie na placu Trybunalskim po tradycyjnej decyzji lwowskiej izby notarialnej. Formalnie minister sprawiedliwości dawał tylko swój podpis pod taka decyzją. Ale w wypadku mojego ojca stało się inaczej. I to przez moja mamę. Wdała się ona w draki z kuria biskupią, zorganizowała tzw. Radio dla chorych, akcje charytatywną na szeroka skalę, wciągnęła do współdziałania lwowską drużynę starszych harcerzy i wreszcie popadła w konflikt z towarzystwem Miłosierdzia imienia
Vincenta a Paulo. Do tego była przyjaciółką
Haliny Górskiej, opublikowała protest z powodu aresztowań w Sprawie Brzeskiej i list otwarty do samego Piłsudskiego, skłóciła się z kościelną czapką akcji Radio dla Chorych, księdzem Rękasem – jednym słowem narozrabiała co się zowie. I oto któregoś ranka ojca odwiedził w kancelarii jegomość, który z Warszawy przywiózł sobie nominacje na notariusza w tej właśnie, poprzednio przyznanej ojcu kancelarii. Oczywiście, chodziło o jednego z tych wojennych sanacyjnych kombatantów których w tym okresie Warszawa lokowała na różnych synekurach. We Lwowie nie było się do kogo odwołać. Matka musiała zapomnieć o sztywnym karku i zwróciła się o pomoc do brata ciotecznego, Michałowskiego, późniejszego ministra sprawiedliwości. Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Braciszek podejmował się wszystko załatwić – byle by ojciec zapisał się do BBWR. A tato i słyszeć o tym nie chciał !
Ojciec był człowiekiem skromnym, małomównym. Żył w cieniu Mamy. A ona cale życie przewalczyła, jak to się utarło potem mówić. Nowe Sioło było wsią polsko-ukraińską, a raczej ukraińsko-polską. Ukraińcy byli dobrze zorganizowani, mieli sprawną spółdzielczość rolniczą, Prospiłki i Masłosojuzy, własny aparat skupu i sprzedaży zboża, własne jawne i utajnione banki kredytowe. Ich gospodarstwa, na tamten czas, kwitły, a w każdym razie górowały materialnie nad polskimi. Tamtejsi Polacy zwani Mazurami, jak to Polacy, chociaż była to stara parcelacja, jeszcze z czasów austriackich, nie mogli stanąć na nogach, nie organizowali się, tonęli w brudzie, pili na umór i w ogóle cieszyli się z małymi wyjątkami złą opinią. A finansowo byli całkowicie zależni od żydowskich handlarzy zbożem.
Mama czuła się z Nowym Siole jak ryba w wodzie, organizowała kursy sanitarne gospodyń wiejskich, naukę szycia i haftu, wywojowała nowe pomieszczenie na szkolę itp. W czasie żniw zaczęły działać kolonie dla chłopskich dzieci, Mama sprytnie zagarnęła na ten cel fundusze przeznaczone dotychczas na zabawy z pijaństwem z okazji dnia Wojska Polskiego. Była straszna awantura, ale Mama postawiła na swoim. W naszym domu lato w lato mieszkały teraz miłe absolwentki zbaraskiego gimnazjum, Lewkowiczówna, Dubrawska, Adamarczuk, i prowadziły te kolonie. Prócz tego Mama zorganizowała teatr amatorski, niezły chór, uporządkowała bibliotekę w martwym dotąd Domu Towarzystwa Szkoły Ludowej. I chociaż kontrole krzywiły czasem na tę działalność nosem, znajdując w bibliotece książki niewskazane (tam znajdywałem w czasie wakacji:
Szołochowa,
Pilniaka,
Erenburga,
Gorkiego i
Babela, nowości przekładowe końca lat trzydziestych) Mama się tym ani trochę nie przejmowała, Ojciec czasem mówił z właściwą sobie flegmą: Kocia, bój się Boga, co ty wyprawiasz! A władze wojewódzkie, znające przecież Mamy polityczne czarne podniebienie, mimo wszystko przyznały jej w 38 roku zloty krzyż zasługi, odznaczenie jak na owe czasy niezmiernie wysokie. Dla mnie ważniejsze było jednak to, że jeszcze po długich peerelowskich latach spotykałem ludzi z tamtych stron, mówiących o Mamie jako o działaczce polskiej na zbarażczyźnie, w słowach najwyższego szacunku !
I taki to był ten mój dom okresu pierwszej młodości: mama – działaczka, Ojciec uprawiający co lato istne cudotwórstwo w swym rajskim, doprawdy, ogrodzie, a zimą parający się batikami, malowaniem na porcelanie, metaloplastyką. Po wyjeździe mej rodziny ze Lwowa tułałem się po bursach i stancjach, nikt na dobrą sprawę nie interesował się moimi, raczej nędznymi postępami w nauce. Nie uczyłem się, inteligencji starczało mi na to, by się prześlizgnąć z klasy do klasy. Uratowała mnie (?) pasja nabyta we wczesnym dzieciństwie. W szóstym roku życia zachorowałem na szkarlatynę, przyplątało się po niej ciężkie zapalenie stawów, leczył mnie przyjaciel domu, doktor Majzels, pamiętam go jako kogoś w rodzaju
Antoniego Słonimskiego: sam dowcip ! Wyciągnął mnie z biedy tak dobrą ręką, że nigdy w życiu do siedemdziesiątki stawy nie dawały mi się we znaki, chociaż przyszło mi w okresie okupacji pracować zima i latem w błocie, śniegu i wodzie po pas (np. przy żniwach szuwarów na stawach zbaraskich czy w okresie najcięższym, na przymusowym wyrębie przez kilkanaście miesięcy od sierpnia 1941 roku !).
Ale wracając do mej szkarlatyny: mama siedziała przy moim łóżku miesiącami, zrazu czytając mi, potem ucząc mnie czytać i wreszcie dostarczając mi lektur. W siódmym roku życia, ominąwszy wszelkie dziecinne opowiastki i bajeczki, żyłem już w świecie
Karola Maya,
Sienkiewicza czytałem w roku następnym, a moją ukochaną pierwsza samodzielną lekturą była książka, którą i dziś jeszcze mam przed oczami:
Historia wyprawy Stanleya na poszukiwanie Livingstona. Pasja czytania została mi na całe życie. W piętnastym jego roku z księgarni TSLu na placu Bernardyńskim ( a może to była ulica Piłsudskiego?) znosiłem na stancję sterty książek. Bibliotekarz, milczek i kaleka, podsuwał mi lektury “zakazane”. W marcu 39 roku znalem dzięki niemu
Historię Komuny Paryskiej Renana,
Krzywickiego. Ale to już inna historia.