Zbigniew Batko
Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Opowiadania
ID-002026.doc
 
1994-MM-DD
Zbigniew Batko
 
Wasz sąsiad z dołu
 
Od dawna tu jestem? Nie wiem. Nie liczę godzin, dni, tygodni. Czas przestał dla mnie istnieć. Nie mam nawet zegarka. Może zresztą jest gdzieś, ale nie chce mi się go szukać. Po co? Nigdzie mi się nie śpieszy, nikt na mnie nie czeka i ja nie czekam na nikogo. Szare światło, czy raczej półmrok wypełniający mój mały pokoik, ma zawsze jednakowe natężenie, nie odróżniam więc nocy od dnia i wcale mi na tym nie zależy. Nie sypiam, ale też stan, w jakim trwam od – powiedzmy – niepamiętnych czasów, trudno nazwać jawą. Najczęściej leżę na wznak z otwartymi oczami i patrzę w sufit. Chwilami wydaje mi się, że strop mnie przygniata, a czasem jest tak odległy, że nie mogę go dojrzeć i leżę jak na dnie studni. Nie robi to na mnie wrażenia. Jestem spokojny.
Jedzenie, seks, rozrywki? – Dziękuję, już jadłem, nie jestem głodny. Ambicje, pragnienia? Kiedyś na pewno były, pamiętam. Pamiętam, ale nie rozpamiętuję. Samotność. O co tyle szumu? Ja osobiście wolę tak trwać w letargu, bezpieczny w szarym kokonie światła-nieświatła, niezależny, doskonale obojętny. Czy taka wegetacja nie przygnębia? Bynajmniej. Przygnębienie to doznanie negatywne – ja takich nie doświadczam. Co prawda nie mogę też powiedzieć, że jestem szczęśliwy. Może apatia byłaby tu właściwym słowem, apatia pozbawiona jednak zwykłej domieszki melancholii.
Obcuję wyłącznie z teraźniejszością, a ta nie jest groźna. Zanim zdąży okrzepnąć, obumiera, paruje, znika. Ciągle się odradza, ale też ciągle jest zbyt słaba, by poważnie zaatakować I ja jej nie ruszam. Szanujemy się. Czasem myślę, że być może to wszystko wygląda całkiem inaczej. Może cierpię, tęsknię, lękam się czegoś, na coś czekam. Może jem, śpię, czytam, piszę, spotykam się z jakimiś ludźmi. Rzecz w tym, że natychmiast wszystkim zapominam. Jestem pozbawiony pamięci – nazwałbym ją – bieżącej. O czym to ja… Mniejsza z tym. Na górze coś się poruszyło. Słychać jakieś szelesty, stukoty, odloty krzątaniny. Jest to coś tak tutaj niezwykłego, że dosłownie zamieram. Nagle przypominam sobie: już to raz słyszałem, przed rokiem może, o ile to słowo ma dla mnie jakiś sens i wymiar. Po raz drugi wkrada się do mojej samotni niepokój: najwyraźniej chce się zadomowić. Czekam, z nadzieją, że hałas ustanie i jak zwykle o wszystkim zapomnę. Na próżno. Już wiem, że będę musiał wyjść i zobaczyć, co się tam na górze dzieje. Nie mogę tego tak zostawić. Z drugiej strony – myślę – cóż w tym niepokojącego? Mieszkają tam jacyś ludzie, moi sąsiedzi, to naturalne, że ich słyszę. Dziwne nawet, że tak rzadko dają znać o sobie.
Uspokajam się. Postanawiam nie ruszać się z legowiska – i nagle ze zdziwieniem stwierdzam, że stoję przed drzwiami na korytarz. Naciskam zaśniedziałą klamkę – drzwi ani drgną. Napieram ramieniem , całym ciężarem ciała – nic. Ciągnę za klamkę do siebie i drzwi ustępują z przeraźliwym jękiem zardzewiałych zawiasów. Brutalnie przebudzone zmysły protestują. Zatykam uszy, mrużę oczy, podkurczam palce bosych stóp. Mam oto po raz pierwszy opuścić swój azyl, naruszyć niezmienny dotąd porządek rzeczy. To ryzykowne. Ale ten kiełkujący niepokój to coś, czego nie można zignorować. Należy pójść, ustalić co się tam dzieje i wrócić do siebie już bez dokuczliwego brzmienia tajemnicy.
Spodziewałem się, że będą tam jakieś schody. O ile są, to nie widać ich spod rumowiska wznoszącego się stromo niemal od samego progu. I prowadzą donikąd: kończą się pod stropem. Mimo to lezę pod górę – coś tam być musi. Z góry pełznie mi na spotkanie jakiś robak. Pierwsze żywe stworzenie od bardzo, bardzo dawna. Dokąd ci tak śpieszno, mój robaczku? Podnoszę i opuszczam kamień – to rozwiązuje wszystkie problemy. Znowu jestem sam, nie licząc tych na górze. Idę do nich. Odgłosy słychać coraz wyraźniej. W sklepieniu jest szczelina, przez którą sączy się światło. Przykładam do niej Oko, ale na razie nic nie widzę; Oko łzawi, odwykłe od ostrego światła i przeciągów. Dopiero po chwili dostrzegam tuż przed sobą pryzmę uklepanej ziemi, wokół której krząta się z dziecinną łopatką i grabkami kobieta w czerni. Płoną jakieś lampki. Na drugim końcu dziwnego kopca stoją kwiaty w słoiku po kompocie, a jeszcze dalej, w głębi, bieleje jakby zawieszona w powietrzu tabliczka, na której czarnymi literami wypisano jakieś imię i nazwisko. Zaraz, zaraz… Zbigniew Batko.
 
"Łódzki Kalejdoskop Literacki"
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Zbigniew Batko - Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Biografia
Książki
Przekłady
Recenzje
Twórca o sobie
Opowiadania
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia